zaszła pewna dziwna okoliczność.
W tym dniu, w przeciwieństwie do poprzedniego słonecznym i niezwykle ciepłym, okna gabinetu zostawiono otwarte. Pogoda była rozkoszna. Ani obłoczka, ani wietrzyka – nic, tylko złoto listowia i łagodne drżenie powietrza. Ale odemknięte skrzydło żaluzji nagle poruszyło się – tylko odrobinkę, lecz przed profesjonalnym wzrokiem policmajstra ta anomalia się nie ukryła. Ach, tak – zakonotował sobie w pamięci pan Feliks. Zobaczymy, co będzie dalej. Popatrując kątem oka na ciekawą żaluzję, pułkownik ściszył głos. – Nie, drogi panie doktorze, widma komunizmu Czarny Mnich wcale nie przypomina. Obserwujemy natomiast niepewność i niepokój wśród ludności, a to już jest nasza sprawa. – A zatem Lentoczkin to wasz tajniak? – Korowin pokiwał głową ze zdziwieniem. – Nigdy bym nie pomyślał. Widać, że chłop zdolny, daleko by zaszedł. Ale teraz to, niestety, wątpliwe. Szkoda chłopaczka, bardzo, bardzo z nim źle. A najgorsze, że nie mogę znaleźć żadnego, choćby trochę podobnego precedensu medycznego. Nie mam pojęcia, jak przystąpić do leczenia. A czas mija, drogocenny czas. Długo on tak nie pociągnie... Rozmowa wreszcie zeszła na sprawy poważne. – Co on panu opowiedział o wydarzeniach tej nocy? – spytał pułkownik i wyjął notes. Doktor wzruszył ramionami. – Nic. Po prostu nic. Był w takim stanie, że nie mógł opowiadać. Ja mu się nie podobam – stwierdził w myśli Lagrange, i to do tego stopnia, że nie uważa za konieczne tego ukrywać. No, ale nic, kochaneczku, fakciki, tak czy inaczej, mi przedstawisz, od tego nigdzie nie uciekniesz. Na głos nic nie powiedział, tylko wyraziście postukał ołówkiem po papierze: niby – proszę mówić dalej, ja słucham. – W zeszły wtorek, czyli równo tydzień temu, o świcie obudził mnie odźwierny. Do domu dobijał się pański „siostrzeniec”, potargany, podrapany, z wytrzeszczonymi oczyma i kompletnie goły. – Jak to? – nie uwierzył Feliks Stanisławowicz. – Zupełnie goły? I tak szedł przez wyspę? – Tak goły, że bardziej nie można. Powtarzał cały czas jedno i to samo: Credo, Domine, credo! Ponieważ był u mnie już przedtem, kiedy... Wiem, wiem – niecierpliwie pokiwał głową pułkownik – dalej. – Ach, nawet tak? – Doktor potarł nasadę nosa. – Czyli o swojej pierwszej wizycie zdążył panu zameldować... Krótko mówiąc, zobaczywszy, w jakim jest stanie, kazałem go wpuścić do środka. Ale co tam! Krzyczy, wyrywa się... Dwóch sanitariuszy nie potrafiło go zaciągnąć do izby przyjęć. Próbowali narzucić na niego kołdrę, zimno przecież – to samo: szarpie się, wszystko z siebie zrywa. Z rozpędu włożyli mu kaftan bezpieczeństwa, ale wtedy dostał takich konwulsji, że kazałem zdjąć. W ogóle jestem przeciwnikiem siłowych sposobów leczenia. Nie od razu, wcale nie od razu zrozumiałem... Donat Sawwicz zdjął okulary, niespiesznie przetarł szkła i dopiero potem ciągnął dalej swoją opowieść. – Mmm, tak... Nie od razu zrozumiałem, że mam do czynienia z niebywale ostrym przypadkiem klaustrofobii, kiedy to chory nie tylko boi się wszelkich zamkniętych pomieszczeń, ale nawet nie znosi żadnego odzienia... Powiadam panu – arcyrzadki przypadek, nie spotkałem takiego ani w podręcznikach, ani w prasie medycznej. Dlatego zostawiłem tu pańskiego „siostrzeńca” w celu zbadania. W dodatku nie wydaje się, by można było go stąd wyprawić. Przede wszystkim przeziębi się. I w ogóle, jak wieźć takiego na golasa, nie ubliżając obyczajności publicznej. Pielgrzymi będą zgorszeni, a i archimandryta mnie po główce nie pogładzi. Lagrange zmarszczył czoło, przetrawiając w duchu zdumiewające wiadomości. O niespokojnym skrzydle żaluzji (które zresztą więcej już się nie ruszało) nawet nie pamiętał. – Zaraz, doktorze, ale... To w końcu gdzie go pan trzyma? Gołego na ulicy czy jak? Korowin wydał z siebie zadowolony, protekcjonalny śmieszek i wstał. – Chodźmy, panie starszy biuralisto, sam pan zobaczy. * * * Lecznica doktora Korowina leżała w najpiękniejszym miejscu wyspy Kanaan, na płaskim, lesistym wzgórzu, wznoszącym się na północ od miasteczka. Lagrange’a już na