ale te czasy dawno minęły.
– Jeszcze jedno – dodał Charger. – Mowery skontaktował się z pewną kobietą w biurze senatora Swifta. Jack Swift, senator stanu Rhode Island. Nieskazitelny polityk, znany z uczciwości i oddania służbie publicznej, teść Lucy Blacker Swift. Niech to diabli, pomyślał Sebastian. Na swoim weselu Colin Swift wymógł na nim obietnicę, że zaopiekuje się Lucy, jeśli cokolwiek złego mu się stanie. ,,Lucy nie potrzebuje opieki’’ – powiedział wtedy. ,,Ale wiesz, o co mi chodzi’’. Sebastian właściwie nie wiedział, o co chodziło Colinowi. On sam nie miał nikogo, kto wymagałby opieki. Jego rodzice nie żyli, nie miał też rodzeństwa, żony ani dzieci. Ale jego profesja polegała na opiekowaniu się innymi. Chodziło przede wszystkim o to, żeby zachować podopiecznych przy życiu, a także uchronić ich portfele przed kradzieżą. To nie miało jednak nic wspólnego z przyjaźnią. Colin chyba przeczuwał, że umrze młodo, a żona i dzieci będą musiały radzić sobie bez niego. Ale gdy Sebastian składał tę obietnicę, nie przypuszczał, że kiedykolwiek będzie musiał jej dotrzymać. – Co mam powiedzieć panu Rabedeneirze? – zapytał Charger. Darren Mowery... Sebastian znów nasunął kapelusz na oczy. Przed rokiem postrzelił Darrena. Sądził, że śmiertelnie, ale nie sprawdził tego. W jego fachu to była niewybaczalna lekkomyślność. Nie miało znaczenia, że kiedyś Mowery był jego nauczycielem i przyjacielem, i że Sebastian niejednokrotnie go widział, jak bez wahania wkraczał prosto do piekła. Gdy się do kogoś strzelało, należało potem sprawdzić, czy ten ktoś na pewno nie żyje. Taka była zasada. Tak, przyrzekał Colinowi, ale w tej sprawie nie chodziło o Lucy, lecz o Jacka Swifta. Plato będzie musiał zająć się tym sam. Osobiste zaangażowanie Sebastiana mogłoby tylko przysporzyć niepotrzebnych kłopotów. – Powiedz Platonowi, że odszedłem na emeryturę. – Na emeryturę? – Tak. On o tym wie. Przypomnij mu. Charger nie poruszył się. Sebastian wyobraził sobie Lucy na werandzie domu, który kiedyś należał do jego babci. Poczuł zapach letniego wiatru, strumienia i wilgotnego mchu. Lucy musiała wynieść się z Waszyngtonu, a on jej to umożliwił. Dotrzymał słowa i nic już nie był winien Colinowi. Postanowił przestać o niej myśleć. To nigdy nie prowadziło do niczego dobrego. – Przekazałeś wiadomość – powiedział do Chargera. – Teraz jedź przekazać moją. – Tak, proszę pana. Dżip oddalił się. Sebastian wiedział, że nie spełnił oczekiwań Platona. No cóż, własnych też nie spełniał. Odszedł na emeryturę i to był koniec tematu. Klucze do waszyngtońskiego mieszkania drżały w ręku Barbary Allen. W gardle ją paliło, była spocona, a całe ciało miała pokąsane przez komary. Chciało jej się jednocześnie płakać i krzyczeć z podniecenia. W końcu zaczęła działać! To było niewiarygodne.