Warning: file_get_contents(http://hydra17.nazwa.pl/linker/paczki/quercus.bydgoszcz.pl.txt): failed to open stream: HTTP request failed! HTTP/1.1 404 Not Found in /home/hydra13/ftp/quercus.bydgoszcz.pl/paka.php on line 5
musi być Brig. Brig. Przez lata robiła wszystko, żeby wymazać go z pamięci. Chciała przestać wierzyć, że wróci, przestać go kochać. Na początku nie przychodziło jej to łatwo, ale po latach, nie mając o nim żadnych wieści, zrozumiała, że niezależnie od tego czy żyje, czy umarł, nie będzie cząstką jej życia. Kiedy dorosła, jakoś się z tym pogodziła, zapierając się swoich uczuć, Jakby były tylko szczeniacką fascynacją, w której górę wzięły niedojrzałe emocje i seks. Wtedy była przekonana, że nie mogłaby się przespać z mężczyzną, którego nie kocha i któremu nie będzie oddana przez resztę życia. Była taka dziecinna. Tak naiwnie dziecinna. Lepiej, że Brig uciekł bez niej. Ale wrócił. I umiera. Spotkał się z jej mężem, który pewnie przez cały ten czas wiedział, jak się z nim skontaktować i okłamywał ją, utrzymując, że ani on, ani jego matka nie mieli żadnych wiadomości od Briga i że jego zdaniem Brig nie żyje. - A nawet, jeśli żyje - powiedział jej wiele lat temu Chase, zanim się pobrali - dla nas jest martwy. Wie, gdzie mieszka mama. Ona, wierząc, że Brig zadzwoni, nie przeprowadziła się ani nie zmieniła numeru telefonu. Moje nazwisko jest w książce telefonicznej. On nie żyje albo chce, żebyśmy tak myśleli. Na jedno wychodzi. Ale Chase kłamał. Dlaczego? Żeby ratować ich małżeństwo? Zmarszczyła brwi. Czuła się zdradzona i śmiertelnie zmęczona. Ostatnie dwa dni wyczerpały ją. Już przed pożarem były problemy. Poważne problemy. Między nią i jej mężem. Spojrzała na obrączkę ślubną. Prostą złotą obrączkę z diamentem, która znała jej tajemnicę, że jej małżeństwo nigdy nie stało się pełnym miłości i serdeczności związkiem, o jakim marzyła. Chase tego nie chciał. Pobrali się z niewłaściwych powodów i oboje o tym wiedzieli. Westchnęła i zanurzyła palce we włosach. Małżeństwo zawarli na dobre i złe, ale nie zanosiło się, że w najbliższym czasie coś się zmieni. Nie może jednak siedzieć bezczynnie i się zamartwiać. Powinna coś zrobić. Będzie wierna Chase’owi, pomoże mu dojść do siebie, a potem jeszcze raz zastanowią się nad swoim małżeństwem. Najpierw musi porozmawiać z Brigiem. Zanim umrze. Miała ochotę rzucić się na łóżko, zasnąć i obudzić się z tego koszmaru. Poszła jednak do garderoby wyłożonej cedrową boazerią, godną żony Chase’a McKenziego. Wzięła dżinsową kurtkę. Czas się pozbierać. Ktoś przecież musi. Chase leży w szpitalu, ojciec ma słabe serce, Dena załamuje ręce, a Derrick, jak zwykle, niczym się nie przejmuje. To ona musi panować nad sytuacją. Była w końcu niezłą reporterką, zanim zamieniła dyktafon na obrączkę i bezpieczną, ale cholernie nudną pracę w lokalnej gazecie. Zmarszczyła czoło, myśląc o zmianach, jakie zaszły w jej życiu. Szybko zeszła po kaflowych schodach. Mieszkała w domu ze szkła i czerwonego drewna, który zbudował dla niej Chase rok po tym, jak powiedzieli sobie tak. Wystroju dopełniały mosiężne baterie w łazienkach, włoski marmur, kryształowe lampy i ręcznie rzeźbione meble, na życzenie Chase’a. Dom był urządzony z przepychem i przypominał bardziej muzeum niż mieszkanie. Na lakierowanych parkietach leżały perskie dywany. Pod złotymi i mosiężnymi kranami, znajdowały się porcelanowe umywalki sprowadzone z Anglii. Ozdobne zasłony nadawały pomieszczeniu wyraz. Europejski rzemieślnik prawie przez rok rzeźbił i montował poręcze, które wiły się od drugiego piętra do parteru w trzech oddzielnych klatkach schodowych. To był ostentacyjnie wielki dom. Tego chciał, a właściwie pragnął Chase. Cassidy zgodziła się, żeby go zbudować, bo myślała, że nowy dom i meble uszczęśliwią męża. Oczywiście, tak się nie stało. Chase’a nic nie było w stanie uszczęśliwić. Zadzwonił telefon. Cassidy przystanęła przy szklanych drzwiach gabinetu i słuchała, jak włącza się automatyczna sekretarka. Odkąd wróciła ze szpitala, telefon zadzwonił co najmniej piętnaście razy. Kilku zatroskanych przyjaciół, kilku robotników z tartaku i dziennikarze - jej koledzy, żądni sensacji i skandalu. Nie miała zamiaru oddzwaniać. Jeszcze nie. - Cassidy? Jesteś tam? Mogłabyś odebrać telefon? - To głos Felicity, pełen troski i nieco poirytowany. Przerwa. - Słuchaj, wiem, że tam jesteś, więc odbierz telefon. Powiem szczerze: Derrick i ja bardzo się martwimy. Dzwonili do mnie z dwóch stacji telewizyjnych, z lokalnej gazety i z „Głosu Oregonu”. Wszyscy oczekują jakiegoś oświadczenia, a... Derrick nie ma do tego głowy. Ty... pewnie wiesz, jak postępować z tymi ludźmi. Lepiej niż ktokolwiek z nas. - Zawahała się. Cassidy wyobraziła sobie Felicity, zagryzającą dolną wargę ze zmartwienia. - Cassidy? Na miłość boską, nie będę tego znosić. Jeżeli tam jesteś, to odbierz ten cholerny telefon! Cassidy wiedziała, że popełnia ogromny błąd, ale podniosła słuchawkę. - Dobra, jestem. - Oparła się biodrem o biurko. - Nie przejmuj się dziennikarzami. Jeżeli jeszcze ktoś zadzwoni, to powiedz, że jutro z nimi porozmawiam... - Dzięki Bogu. Odchodziłam od zmysłów. Ci ludzie to istne hieny. Nie chciałam cię urazić - dodała pośpiesznie, jakby Cassidy mogła poczuć się urażona, taką oceną swoich kolegów po fachu. - Słyszałam, że oblegali szpital i że nie dali spokoju Denie i Keksowi nawet w Palm Springs. Wyobrażasz sobie? Bardzo dobrze sobie wyobraża. Przecież nie raz sama brała udział w podobnym polowaniu na sensację, całymi dniami tkwiła na schodach sądu, nocami czekała przed więzieniem i w bezsenne godziny planowała ważne wywiady. Teraz wydawało jej się, że ta część jej życia jest bardzo odległa. - Złe wieści chyba szybko się rozchodzą - stwierdziła chłodno Cassidy. Dotarły nawet do Palm Springs.

musi być Brig. Brig. Przez lata robiła wszystko, żeby wymazać go z pamięci. Chciała przestać wierzyć, że wróci, przestać go kochać. Na początku nie przychodziło jej to łatwo, ale po latach, nie mając o nim żadnych wieści, zrozumiała, że niezależnie od tego czy żyje, czy umarł, nie będzie cząstką jej życia. Kiedy dorosła, jakoś się z tym pogodziła, zapierając się swoich uczuć, Jakby były tylko szczeniacką fascynacją, w której górę wzięły niedojrzałe emocje i seks. Wtedy była przekonana, że nie mogłaby się przespać z mężczyzną, którego nie kocha i któremu nie będzie oddana przez resztę życia. Była taka dziecinna. Tak naiwnie dziecinna. Lepiej, że Brig uciekł bez niej. Ale wrócił. I umiera. Spotkał się z jej mężem, który pewnie przez cały ten czas wiedział, jak się z nim skontaktować i okłamywał ją, utrzymując, że ani on, ani jego matka nie mieli żadnych wiadomości od Briga i że jego zdaniem Brig nie żyje. - A nawet, jeśli żyje - powiedział jej wiele lat temu Chase, zanim się pobrali - dla nas jest martwy. Wie, gdzie mieszka mama. Ona, wierząc, że Brig zadzwoni, nie przeprowadziła się ani nie zmieniła numeru telefonu. Moje nazwisko jest w książce telefonicznej. On nie żyje albo chce, żebyśmy tak myśleli. Na jedno wychodzi. Ale Chase kłamał. Dlaczego? Żeby ratować ich małżeństwo? Zmarszczyła brwi. Czuła się zdradzona i śmiertelnie zmęczona. Ostatnie dwa dni wyczerpały ją. Już przed pożarem były problemy. Poważne problemy. Między nią i jej mężem. Spojrzała na obrączkę ślubną. Prostą złotą obrączkę z diamentem, która znała jej tajemnicę, że jej małżeństwo nigdy nie stało się pełnym miłości i serdeczności związkiem, o jakim marzyła. Chase tego nie chciał. Pobrali się z niewłaściwych powodów i oboje o tym wiedzieli. Westchnęła i zanurzyła palce we włosach. Małżeństwo zawarli na dobre i złe, ale nie zanosiło się, że w najbliższym czasie coś się zmieni. Nie może jednak siedzieć bezczynnie i się zamartwiać. Powinna coś zrobić. Będzie wierna Chase’owi, pomoże mu dojść do siebie, a potem jeszcze raz zastanowią się nad swoim małżeństwem. Najpierw musi porozmawiać z Brigiem. Zanim umrze. Miała ochotę rzucić się na łóżko, zasnąć i obudzić się z tego koszmaru. Poszła jednak do garderoby wyłożonej cedrową boazerią, godną żony Chase’a McKenziego. Wzięła dżinsową kurtkę. Czas się pozbierać. Ktoś przecież musi. Chase leży w szpitalu, ojciec ma słabe serce, Dena załamuje ręce, a Derrick, jak zwykle, niczym się nie przejmuje. To ona musi panować nad sytuacją. Była w końcu niezłą reporterką, zanim zamieniła dyktafon na obrączkę i bezpieczną, ale cholernie nudną pracę w lokalnej gazecie. Zmarszczyła czoło, myśląc o zmianach, jakie zaszły w jej życiu. Szybko zeszła po kaflowych schodach. Mieszkała w domu ze szkła i czerwonego drewna, który zbudował dla niej Chase rok po tym, jak powiedzieli sobie tak. Wystroju dopełniały mosiężne baterie w łazienkach, włoski marmur, kryształowe lampy i ręcznie rzeźbione meble, na życzenie Chase’a. Dom był urządzony z przepychem i przypominał bardziej muzeum niż mieszkanie. Na lakierowanych parkietach leżały perskie dywany. Pod złotymi i mosiężnymi kranami, znajdowały się porcelanowe umywalki sprowadzone z Anglii. Ozdobne zasłony nadawały pomieszczeniu wyraz. Europejski rzemieślnik prawie przez rok rzeźbił i montował poręcze, które wiły się od drugiego piętra do parteru w trzech oddzielnych klatkach schodowych. To był ostentacyjnie wielki dom. Tego chciał, a właściwie pragnął Chase. Cassidy zgodziła się, żeby go zbudować, bo myślała, że nowy dom i meble uszczęśliwią męża. Oczywiście, tak się nie stało. Chase’a nic nie było w stanie uszczęśliwić. Zadzwonił telefon. Cassidy przystanęła przy szklanych drzwiach gabinetu i słuchała, jak włącza się automatyczna sekretarka. Odkąd wróciła ze szpitala, telefon zadzwonił co najmniej piętnaście razy. Kilku zatroskanych przyjaciół, kilku robotników z tartaku i dziennikarze - jej koledzy, żądni sensacji i skandalu. Nie miała zamiaru oddzwaniać. Jeszcze nie. - Cassidy? Jesteś tam? Mogłabyś odebrać telefon? - To głos Felicity, pełen troski i nieco poirytowany. Przerwa. - Słuchaj, wiem, że tam jesteś, więc odbierz telefon. Powiem szczerze: Derrick i ja bardzo się martwimy. Dzwonili do mnie z dwóch stacji telewizyjnych, z lokalnej gazety i z „Głosu Oregonu”. Wszyscy oczekują jakiegoś oświadczenia, a... Derrick nie ma do tego głowy. Ty... pewnie wiesz, jak postępować z tymi ludźmi. Lepiej niż ktokolwiek z nas. - Zawahała się. Cassidy wyobraziła sobie Felicity, zagryzającą dolną wargę ze zmartwienia. - Cassidy? Na miłość boską, nie będę tego znosić. Jeżeli tam jesteś, to odbierz ten cholerny telefon! Cassidy wiedziała, że popełnia ogromny błąd, ale podniosła słuchawkę. - Dobra, jestem. - Oparła się biodrem o biurko. - Nie przejmuj się dziennikarzami. Jeżeli jeszcze ktoś zadzwoni, to powiedz, że jutro z nimi porozmawiam... - Dzięki Bogu. Odchodziłam od zmysłów. Ci ludzie to istne hieny. Nie chciałam cię urazić - dodała pośpiesznie, jakby Cassidy mogła poczuć się urażona, taką oceną swoich kolegów po fachu. - Słyszałam, że oblegali szpital i że nie dali spokoju Denie i Keksowi nawet w Palm Springs. Wyobrażasz sobie? Bardzo dobrze sobie wyobraża. Przecież nie raz sama brała udział w podobnym polowaniu na sensację, całymi dniami tkwiła na schodach sądu, nocami czekała przed więzieniem i w bezsenne godziny planowała ważne wywiady. Teraz wydawało jej się, że ta część jej życia jest bardzo odległa. - Złe wieści chyba szybko się rozchodzą - stwierdziła chłodno Cassidy. Dotarły nawet do Palm Springs.

  • Ludomił

musi być Brig. Brig. Przez lata robiła wszystko, żeby wymazać go z pamięci. Chciała przestać wierzyć, że wróci, przestać go kochać. Na początku nie przychodziło jej to łatwo, ale po latach, nie mając o nim żadnych wieści, zrozumiała, że niezależnie od tego czy żyje, czy umarł, nie będzie cząstką jej życia. Kiedy dorosła, jakoś się z tym pogodziła, zapierając się swoich uczuć, Jakby były tylko szczeniacką fascynacją, w której górę wzięły niedojrzałe emocje i seks. Wtedy była przekonana, że nie mogłaby się przespać z mężczyzną, którego nie kocha i któremu nie będzie oddana przez resztę życia. Była taka dziecinna. Tak naiwnie dziecinna. Lepiej, że Brig uciekł bez niej. Ale wrócił. I umiera. Spotkał się z jej mężem, który pewnie przez cały ten czas wiedział, jak się z nim skontaktować i okłamywał ją, utrzymując, że ani on, ani jego matka nie mieli żadnych wiadomości od Briga i że jego zdaniem Brig nie żyje. - A nawet, jeśli żyje - powiedział jej wiele lat temu Chase, zanim się pobrali - dla nas jest martwy. Wie, gdzie mieszka mama. Ona, wierząc, że Brig zadzwoni, nie przeprowadziła się ani nie zmieniła numeru telefonu. Moje nazwisko jest w książce telefonicznej. On nie żyje albo chce, żebyśmy tak myśleli. Na jedno wychodzi. Ale Chase kłamał. Dlaczego? Żeby ratować ich małżeństwo? Zmarszczyła brwi. Czuła się zdradzona i śmiertelnie zmęczona. Ostatnie dwa dni wyczerpały ją. Już przed pożarem były problemy. Poważne problemy. Między nią i jej mężem. Spojrzała na obrączkę ślubną. Prostą złotą obrączkę z diamentem, która znała jej tajemnicę, że jej małżeństwo nigdy nie stało się pełnym miłości i serdeczności związkiem, o jakim marzyła. Chase tego nie chciał. Pobrali się z niewłaściwych powodów i oboje o tym wiedzieli. Westchnęła i zanurzyła palce we włosach. Małżeństwo zawarli na dobre i złe, ale nie zanosiło się, że w najbliższym czasie coś się zmieni. Nie może jednak siedzieć bezczynnie i się zamartwiać. Powinna coś zrobić. Będzie wierna Chase’owi, pomoże mu dojść do siebie, a potem jeszcze raz zastanowią się nad swoim małżeństwem. Najpierw musi porozmawiać z Brigiem. Zanim umrze. Miała ochotę rzucić się na łóżko, zasnąć i obudzić się z tego koszmaru. Poszła jednak do garderoby wyłożonej cedrową boazerią, godną żony Chase’a McKenziego. Wzięła dżinsową kurtkę. Czas się pozbierać. Ktoś przecież musi. Chase leży w szpitalu, ojciec ma słabe serce, Dena załamuje ręce, a Derrick, jak zwykle, niczym się nie przejmuje. To ona musi panować nad sytuacją. Była w końcu niezłą reporterką, zanim zamieniła dyktafon na obrączkę i bezpieczną, ale cholernie nudną pracę w lokalnej gazecie. Zmarszczyła czoło, myśląc o zmianach, jakie zaszły w jej życiu. Szybko zeszła po kaflowych schodach. Mieszkała w domu ze szkła i czerwonego drewna, który zbudował dla niej Chase rok po tym, jak powiedzieli sobie tak. Wystroju dopełniały mosiężne baterie w łazienkach, włoski marmur, kryształowe lampy i ręcznie rzeźbione meble, na życzenie Chase’a. Dom był urządzony z przepychem i przypominał bardziej muzeum niż mieszkanie. Na lakierowanych parkietach leżały perskie dywany. Pod złotymi i mosiężnymi kranami, znajdowały się porcelanowe umywalki sprowadzone z Anglii. Ozdobne zasłony nadawały pomieszczeniu wyraz. Europejski rzemieślnik prawie przez rok rzeźbił i montował poręcze, które wiły się od drugiego piętra do parteru w trzech oddzielnych klatkach schodowych. To był ostentacyjnie wielki dom. Tego chciał, a właściwie pragnął Chase. Cassidy zgodziła się, żeby go zbudować, bo myślała, że nowy dom i meble uszczęśliwią męża. Oczywiście, tak się nie stało. Chase’a nic nie było w stanie uszczęśliwić. Zadzwonił telefon. Cassidy przystanęła przy szklanych drzwiach gabinetu i słuchała, jak włącza się automatyczna sekretarka. Odkąd wróciła ze szpitala, telefon zadzwonił co najmniej piętnaście razy. Kilku zatroskanych przyjaciół, kilku robotników z tartaku i dziennikarze - jej koledzy, żądni sensacji i skandalu. Nie miała zamiaru oddzwaniać. Jeszcze nie. - Cassidy? Jesteś tam? Mogłabyś odebrać telefon? - To głos Felicity, pełen troski i nieco poirytowany. Przerwa. - Słuchaj, wiem, że tam jesteś, więc odbierz telefon. Powiem szczerze: Derrick i ja bardzo się martwimy. Dzwonili do mnie z dwóch stacji telewizyjnych, z lokalnej gazety i z „Głosu Oregonu”. Wszyscy oczekują jakiegoś oświadczenia, a... Derrick nie ma do tego głowy. Ty... pewnie wiesz, jak postępować z tymi ludźmi. Lepiej niż ktokolwiek z nas. - Zawahała się. Cassidy wyobraziła sobie Felicity, zagryzającą dolną wargę ze zmartwienia. - Cassidy? Na miłość boską, nie będę tego znosić. Jeżeli tam jesteś, to odbierz ten cholerny telefon! Cassidy wiedziała, że popełnia ogromny błąd, ale podniosła słuchawkę. - Dobra, jestem. - Oparła się biodrem o biurko. - Nie przejmuj się dziennikarzami. Jeżeli jeszcze ktoś zadzwoni, to powiedz, że jutro z nimi porozmawiam... - Dzięki Bogu. Odchodziłam od zmysłów. Ci ludzie to istne hieny. Nie chciałam cię urazić - dodała pośpiesznie, jakby Cassidy mogła poczuć się urażona, taką oceną swoich kolegów po fachu. - Słyszałam, że oblegali szpital i że nie dali spokoju Denie i Keksowi nawet w Palm Springs. Wyobrażasz sobie? Bardzo dobrze sobie wyobraża. Przecież nie raz sama brała udział w podobnym polowaniu na sensację, całymi dniami tkwiła na schodach sądu, nocami czekała przed więzieniem i w bezsenne godziny planowała ważne wywiady. Teraz wydawało jej się, że ta część jej życia jest bardzo odległa. - Złe wieści chyba szybko się rozchodzą - stwierdziła chłodno Cassidy. Dotarły nawet do Palm Springs.

01 July 2022 by Ludomił

87 - Wiesz, jak współczujemy Chase’owi - ciągnęła Felicity. - Derrickowi i mnie jest bardzo przykro z powodu wszystkiego, co... Kłamstwa. Felicity i Derrick uciekli do Lake Tahoe, jak tylko ostygły popioły po pożarze, który zabił Angie. Troska Felicity brzmiała nieszczerze. Ślepo naśladowała męża, a Derrick nie cierpiał wszystkiego, co miało związek z rodziną McKenziech. Wychodząc za mąż za Chase’a, Cassidy wprawiła Derricka i Felicity w osłupienie. Cała rodzina była w szoku, a jej przyrodni brat i bratowa nigdy nie kryli, jak bardzo byli zdegustowani jej wyborem. Może był to jeden z powodów, dla którego Cassidy zdecydowała się na ten związek? Przez kilka pierwszych miesięcy, kiedy byli szczęśliwi, Chase żartobliwie nazywał siebie nowym bękartem, a nie szwagrem. Ale to było tak dawno... - ...Nie martw się - Cassidy usłyszała swój głos. - Wkrótce poczuje się lepiej. - Na pewno? To znaczy, wiem, że jest z nim źle... Cassidy wróciła do rzeczywistości. - Doktor Okano jest zdania, że Chase wyzdrowieje. - Rozmawiałaś z lekarzem? Myślałam, że byłaś u zastępcy szeryfa. Cassidy nie miała czasu, żeby spowiadać się przed Felicity. - Byłam. Pojechałam z Wilsonem do szpitala, a potem, gdy skończył mnie przesłuchiwać, wróciłam tam i zostałam z Chase’em. Później rozmawiałam z lekarzem. - Owinęła kabel telefonu wokół palca. - Doktor Okano jest dobrej myśli. Wypiszą Chase’a przed końcem tygodnia. - I wróci do domu? To samo pytanie zadawała sobie tysiące razy. - A gdzie miałby wrócić? Felicity westchnęła głośno. - Nie gniewaj się. Po prostu wszyscy wiemy, że macie problemy. Mięśnie karku Cassidy napięły się. Bez względu na to, jak źle się działo w ich małżeństwie, nigdy się nikomu nie zwierzała - ani matce, ani bratu i jego żonie. Małżeństwo było wyłącznie jej sprawą. - Słuchaj, Felicity. Chase zdrowieje i wróci do domu. Kropka. Felicity nie naciskała. - A co z tym drugim mężczyzną? Ból ścisnął Cassidy za gardło. Brig. - Nie wiem. - Bawiła się kablem telefonicznym. - Nie można go zobaczyć, ale chyba nie wygląda dobrze. - Kto to jest, do cholery? Czy to jej serce tak głośno bije? - Nie wiem. Policja cały czas próbuje to ustalić. - Mam nadzieję, że niedługo się dowiedzą - powiedziała szybko Felicity. - Poczuję się bezpieczniej, gdy będzie wiadomo, kto to jest i dlaczego chciał spalić tartak. - Myślisz, że to on zrobił? Brig? Po co miałby tu wracać i palić tartak? - A któżby inny? - Każdy. - Oj, daj spokój, Cassidy. Twój mąż walczy o życie, o mało nie zginął w pożarze, a ty bronisz włóczęgi, którego nie może zidentyfikować policja. Oczywiście, że to jego sprawka! - Tego nie wiemy. Na razie nic nie wiemy. - Starała się nie okazać, że jest urażona. Lepiej, żeby Felicity nie domyśliła się, że Brig wrócił. - Poza tym, jeżeli jesteś przekonana, że to on spalił tartak, to nie masz się czym martwić. - Na czoło wystąpiły jej krople potu, a do gardła podeszły wymioty. - On... on raczej tego nie przeżyje. - No i dobrze. Przynajmniej wymiar sprawiedliwości i stan zaoszczędzi kilka tysięcy dolarów - powiedziała Felicity z ulgą. - Wiem, że ty jesteś miłosierna i wyrozumiała, ale myślałabyś inaczej, gdybyś miała dzieci i dzień w dzień martwiła się o ich bezpieczeństwo. Serce zakłuło Cassidy boleśnie. Zarezerwowała w nim miejsce na macierzyńskie uczucia, ale na zawsze pozostanie ono puste. - Słuchaj, muszę iść... - Nie będę cię zatrzymywać. Ale pamiętaj, że nie jesteśmy bezpieczni. Kto wie, co ten facet chciał zrobić? Może miał wspólników. I może któryś z tych szaleńców nadal jest na wolności. To mnie martwi. Może to jakiś idiota, który ma coś do naszej rodziny. Jestem przekonana, że zamieszany jest w to Willie Ventura. Zniknął, prawda? - Willie nie... - Jest nienormalny. Wiem, że całe życie go broniłaś, ale to półgłówek. Psychika chłopca w ciele mężczyzny. Kto wie, co mu chodzi po głowie? Nie pozwoliłabym moim córkom się z nim zdawać. Nie ufam mu. To zboczeniec. Ciągle krąży i podgląda. Cassidy przypomniała sobie, jak przed laty przy basenie Felicity odważyła się zdjąć koszulkę i obnażyć piersi, żeby zobaczyć, jak zareaguje Willie. 88 - Mam nadzieję, że sprawa się wkrótce wyjaśni. Twój ojciec na pewno bardzo to przeżywa. Dzwonił do nas, rozmawiał z Derrickiem. Jutro przylatują z Deną. - To dobrze. - Cassidy nie była gotowa na spotkanie z rodzicami ale to było nieuniknione. Po pierwszym pożarze Rex Buchanan zestarzał się w oczach. Zupełnie jakby uszło z niego życie. Dena zrobiła się nerwowa, skakała wokół męża, spełniała wszystkie jego prośby, korzystała z wolnego czasu i narzekała, że nie ma wnuków. Wprawdzie Angela i Linnie, córki Felicity i Derricka, były czarujące, ale nie płynęła w nich jej krew. Dena cieszyła się, że oddała interes rodzinny w ręce Derricka, Chase’a i Cassidy. Cassidy znalazła wymówkę i zakończyła rozmowę. Ona i Felicity nigdy za sobą nie przepadały. Były tylko dla siebie grzeczne. Przewiesiła torebkę przez ramię i wyszła. Musiała wstąpić do redakcji gazety, w której pracowała, a potem pojechać do szpitala. Wiał gorący wiatr. Pogoda była piękna, jak na koniec sierpnia przystało. Cassidy wsiadła do jeepa i pojechała do Portland. Dudniło jej w głowie. Na myśl o Brigu zaczynało ją łupać w skroniach. Ile lat się modliła, żeby go znowu zobaczyć? Ale on umiera. Zanim zadasz mu jedno pytanie, zanim go dotkniesz, zanim nawet dowiesz się, czy to na pewno Brig, on umrze. - Jak to jest być w centrum uwagi? - spytała Selma Rickert, opierając się o ściankę działową, która odgradzała jej miejsce pracy od biurka Cassidy. Na nadgarstkach dziennikarki pobrzękiwały złote bransolety. Dzięki nowym soczewkom kontaktowym jej oczy błyszczały żywym odcieniem zieleni. Sprawiała wrażenie zdenerwowanej, jak zawsze, od kiedy w redakcji ogłoszono zakaz palenia. Ona i kilku innych dziennikarzy zmuszeni byli wychodzić na papierosa na dwór. Nie mogli już zostawiać palących się papierosów w popielniczkach, które nadal walały się na biurkach. - Mówiąc prawdę, raczej wolę zadawać pytania. - Tak, wiem, co masz na myśli. - Podrapała się po ramieniu pomalowanymi paznokciami i dodała: - Lepiej uważaj na Mike’a. Jest na wojennej ścieżce z władzami, które mają się zająć, jak to się mówi, kierunkiem i poglądami „Timesa.” W nowym zarządzie ma zasiąść Elmira Milbert, właścicielka „Valley Timesa”, którego przejęła w zeszłym roku po mężu. Poza tym Mike zrobi wszystko, żeby dowiedzieć się najdrobniejszych szczegółów o pożarze, nie muszę ci chyba mówić, od kogo. - Ode mnie? A ja je niby znam? - Cassidy potarła skronie. Marzyła o aspirynie. Selma pokiwała głową i spojrzała w stronę oszklonych drzwi gabinetu szefa. - Jesteś żoną jednego z rannych. - Ale nic nie wiem. - Wiesz więcej niż my, moja droga. Tylko to się liczy. Cassidy poczuła ucisk w żołądku. - Czego chce? - Jak to, czego chce? Informacji. Od kogoś, kto ma z tym związek. - Selma wzruszyła ramionami. - Znasz Mike’a. Chce mieć różne wersje. W końcu w gazecie o to chodzi, o różne punkty widzenia. - I nie miałby nic przeciwko małej sensacji. Selma uśmiechnęła się szeroko, ukazując lekko nieprawidłowy zgryz. - Nie, jeżeli dzięki temu gazeta sprzedawałaby się lepiej. Mrugnęła i usiadła za biurkiem. Cassidy przyglądała się bałaganowi na swoim biurku. Nie było jej tylko kilka dni, a miała wrażenie, że cały świat stanął na głowie. Przejrzała pocztę i wiadomości, dokończyła artykuł o nowej grupie teatralnej, który zaczęła pisać kilka dni temu, a potem zadzwoniła do szpitala, żeby dowiedzieć się, jak się czuje Chase. Dała sobie spokój z następnym zleceniem, które miała dopiero na następny tydzień. Przejrzała wszystkie artykuły prasowe o pożarze i kopię raportu policji, który komuś udało się zdobyć z Biura Departamentu Szeryfa. Godzinę później przy jej biurku stanął Mike Gillespie. Spojrzał na kopię raportu. - Współczuję ci z powodu Chase’a. - Jego oczy przesłonięte okularami wyglądały na zmartwione. Postawny mężczyzna, któremu zaczynał robić się brzuszek, pachniał dymem cygara i kawą. - Wszystko będzie dobrze. Potrzeba tylko trochę czasu. - Swoją drogą, niezła historia. Mike nigdy wcześniej nie działał jej na nerwy, bo do tej pory grali w jednej drużynie. Tym razem, z powodu pożaru, znaleźli się po przeciwnych stronach, a przynajmniej na to wyglądało. - Jeżeli chcesz jeszcze kilka dni wolnego... - Przerwał, pozwalając jej odpowiedzieć, zanim skończy myśl. - Chciałabym pracować więcej w domu, kiedy Chase’a wypuszczą ze szpitala. Będę przesyłała artykuły faksem. Podwinął sobie rękawy koszuli. - Daj mi tylko znać. Znajdą się ludzie, którzy cię zastąpią. - Doceniam to. - Ściskało ją w żołądku. Coś nie dawało jej spokoju. Instynkt ostrzegał ją: Uważaj, nie pozwól się ogłupić. 89 - Bill pracuje nad artykułem o pożarze. Bill Laszlo był jednym z najlepszych dziennikarzy gazety. Cassidy nie odpowiedziała. Czekała, aż Mike przejdzie do sedna sprawy. - Pewnie chciałby zadać ci kilka pytań. Wiesz, w końcu to twój ojciec jest właścicielem tartaku, a prowadzi go twój mąż i brat... - I mój mąż o mało nie zginął w pożarze. Zdawał się być bardzo zmartwiony. - Chodzi o informację, Cassidy. To poważna sprawa. Tym się zajmujemy. Chyba nie spodziewasz się, że to przemilczymy? - Oczywiście, że nie. Tylko nie chcę być źródłem informacji. Nie mam zamiaru wywlekać rodzinnych spraw przed mediami. - Cudze nieszczęścia mniej bolą, co? - Powiedz Billowi, że wiem tyle, co i on. Policja mi się nie zwierzała. Zawahał się i wydął dolną wargę. - Z tego co słyszałem, podejrzewają również ciebie. Patrzyła na niego tak, jakby wyrosły mu rogi i ogon. - Tak ci powiedzieli? - Nie, ale wezwano cię na przesłuchanie. - Bo mój mąż został ranny. To wszystko! - Prawie krzyknęła, oburzona. Co ten Mike sugeruje? - Rozmawiali z wieloma osobami. - W Prosperity wszyscy wiedzą, że tartak przynosił starty i że był ubezpieczony na wysoką kwotę. Nie miała zamiaru się sprzeczać. - Tak mówią? To są czyste spekulacje. Myślałam, że ta gazeta zajmuje się wyłącznie faktami. - Mieliśmy nadzieję, że poznamy je dzięki tobie. - Ale ja nic nie wiem. - A co z nieznajomym? Serce w niej zamarło. Usiłowała się powstrzymać, żeby nie warknąć. - Wiem tylko, że leży na intensywnej terapii i że jest z nim kiepsko. - Myślisz, że to on był podpalaczem? Potrząsnęła przecząco głową. Myślę, że to brat mojego męża, chłopak, któremu oddałam serce i dziewictwo. - Nic o nim nie wiem. - Ale jeżeli się dowiesz, to daj nam znać. Zmarszczył brwi. - Jasne. Najpierw jednak zadzwonię do wiadomości telewizyjnych. - Bardzo śmieszne, Cassidy - powiedział z sarkazmem, odrywając ręce z jej biurka. Odwrócił się. - Bardzo śmieszne. - Chase, słyszysz mnie? - Cassidy siedziała przy mężu na krześle w szpitalnej sali. Od dwóch dni chciała z nim porozmawiać. Wiedziała, że z jego słuchem jest wszystko w porządku i że tylko udaje, że jej nie słyszy. Pielęgniarki twierdziły, że nie odezwał się ani słowem, a policja zdołała z niego wydusić zaledwie jedną sylabę, ale przecież reagował. Zjadł trochę i napił się przez słomkę. Nadal był owinięty bandażami i mógł patrzeć na nią tylko jednym zaczerwienionym okiem. Możliwe, że był ogłuszony przez środki uśmierzające ból i dlatego nie mógł jej odpowiedzieć, jednak Cassidy przypuszczała, że jest po prostu uparty i odgrywa tę samą scenę, jak zawsze, kiedy się kłócili. Zastanawiała się, czy w ogóle kiedykolwiek go kochała. Po pożarze, w którym zginęła Angie i po wizycie u Sunny McKenzie, nigdy nie miała zamiaru związać się z bratem Briga. Sunny przepowiedziała jej tamtej nocy, że wyjdzie za Chase’a. Dręczyło ją to przez całą drogę do domu, ale potem odpędziła od siebie tę głupią myśl. Przecież kochała Briga. A nie jego starszego, bardziej subtelnego brata. Przez następnych kilka lat widziała Chase’a zaledwie parę razy. On poszedł na studia prawnicze do Salem, ona kończyła liceum w Prosperity, myśląc nieustannie o Brigu i powtarzając sobie, że musi o nim zapomnieć. Prawie nie brała udziału w życiu towarzyskim. Matka się o nią martwiła, a ojciec w ogóle jej nie zauważał. Wraz z Angie odeszła z tego świata część Reksa Buchanana. Życie nie sprawiało mu radości. Częściej zaczął bywać na cmentarzu. Zamykał się w swoim gabinecie, pił brandy i wpatrywał się posępnie w ogień. Cassidy była przekonana, że Rex nawet by nie zauważył, gdyby skuliła się w kłębek i umarła. Jej konia nie znaleziono. Nigdy też nie natrafiono na ślad Briga. Cassidy poszła na studia, szczęśliwa, że znajdzie się daleko od Prosperity i zwęglonych duchów, które ją dręczyły. Przestała się interesować końmi i schowała buty kowbojskie na dno szafy. Żarliwie studiowała dziennikarstwo, rzadko umawiała się na randki, zaprzyjaźniła się z kilkoma osobami. Po skończeniu studiów dostała pracę w małej stacji telewizyjnej w Denver. Potem przeprowadziła się do San Francisco, a potem do Seattle, gdzie po latach ciężkiej pracy została cenioną 90 dziennikarką. Chase, prawnik z kancelarii, zobaczył ją w wiadomościach, zadzwonił i poprosił o spotkanie. Zgodziła się, bo chciała dowiedzieć się czegoś o Brigu. Umówiła się z nim w irlandzkim pubie na Pioneer Place. Śmiali się i rozmawiali. Ujął ją uśmiech Chase’a, łagodniejszy niż Briga, a jednak zapierający dech w piersiach. Tak się zaczęło. Nie śpieszyli się. Żadne z nich nie chciało zobowiązań. Po kilku miesiącach Cassidy w końcu pogodziła się z myślą, że z jej dziewczęcej fascynacji Brigiem zostało tylko blade wspomnienie, które powinna wymazać z serca i z pamięci. Teraz, kiedy patrzyła na Chase’a leżącego na szpitalnym łóżku, uświadomiła sobie, że bardzo jej pomógł. Pomógł jej zapomnieć o Brigu, który ją zostawił. Będzie mu za to dozgonnie wdzięczna. Odkaszlnęła i odezwała się do milczącego mężczyzny, przykrytego sztywną pościelą. Przynajmniej tyle była mu winna - pomóc mu dojść do siebie. W końcu, była jego żoną. Delikatnie ujęła w dłonie palce jego zdrowej ręki. - Chase? Słyszysz mnie? Myślałam... Nie poruszył się. Oddychał z trudem i nie dał żadnego znaku, że usłyszał, co powiedziała, chociaż nie był w śpiączce, przynajmniej tak twierdził doktor Okano. Nie miała do niego pretensji, że nie odpowiada. W nocy, kiedy wybuchł pożar, strasznie się pokłócili. To była ich najgorsza kłótnia. Cassidy zaproponowała rozwód. Wtedy wydawało jej się, że to jedyne rozwiązanie, ale teraz... O Boże, jak oni mogli się do tego doprowadzić? - Jestem przy tobie. - Zagryzła dolną wargę i wpatrywała się w spuchniętą twarz męża. - Naprawimy to. Obiecuję. 13 Cassidy przekonała T. Johna Wilsona, że musi zobaczyć mężczyznę, który leży na oddziale intensywnej terapii. Chciała zobaczyć Briga, o ile jeszcze żyje. Wystarczyło tylko, żeby T. John pociągnął za odpowiednie sznurki, porozmawiał z lekarzem i przeprowadził ją przez podwójne drzwi pokoju pielęgniarek, z którego wchodziło się do kilku szpitalnych sal. Zza biurka, które wyglądało jak tablica rozdzielcza statku gwiezdnego „Enterprise”, pielęgniarki widziały aparaturę i pacjentów, chyba że dla odrobiny prywatności rozstawiono parawan. Tylko spokojnie, powiedziała sobie Cassidy, patrząc na łóżka. Leżało w nich trzech mężczyzn i dwie kobiety. Spali albo drzemali. Z ich ciał wystawały rurki, przewody i cewniki. - Tędy - powiedział łagodnie T. John i wprowadził ją do małej sali. Miała wrażenie, że szpik zastygł jej w kościach. Ten... ten połamany człowiek to Brig? Prawie bez włosów, ze zmiażdżoną, spuchniętą twarzą był nie do poznania. Oddychał z trudem. Szczęka trzymała się dzięki drutom. Miał obandażowaną głowę, ręce i nogi. Cassidy zagryzła wargi, kiedy przypomniała sobie, jak wyglądał w młodości. Był zdrowym, krzepkim, silnym mężczyzną. Miała przed oczami Briga odchylającego głowę, kiedy się śmieje, jego napięte mięśnie, błyszczące w słońcu, kiedy ujeżdża Remmingtona i groźny błysk w jego oczach, kiedy zapala papierosa. I obraz Briga całującego ją w deszczu. Zdusiła krzyk rozpaczy, chciała się odwrócić i jak najszybciej stamtąd uciec. Zmusiła się jednak, by zostać. Podeszła wolno do łóżka. Zbierało jej się na wymioty. Łzy paliły ją w oczy. - Odzyskał przytomność? - spytał T. John pielęgniarkę. - Nie. - Jakie są rokowania? - Musi pan porozmawiać z lekarzem. T. John zmarszczył czoło i przyglądał się umierającemu mężczyźnie. Cassidy walczyła, żeby zachować twarz. To nie może być Brig! - Zna go pani? Potrząsnęła przecząco głową. - Nie można przecież... - A domyśla się pani, kto to może być? - Nie. - Postanowiła, że nawet jeżeli okaże się, że ten mężczyzna jest Brigiem, ona nie zdradzi jego sekretu, przynajmniej na razie. Tak długo uciekał... To ona przed laty pomogła mu uciec. Tak naprawdę, nie miała pewności. To, że był z Chasem i że miał na wpół spalony medalik świętego Krzysztofa, nie było wystarczającym dowodem. Gdyby otworzył oczy i na nią spojrzał. Może wtedy rozpoznałaby w nim człowieka, którego znała dawno temu. - Przepraszam, ale jeżeli chcą państwo zostać dłużej, muszę spytać o zgodę doktora Maloya. T. John spojrzał na Cassidy, ale ona potrząsnęła przecząco głową. - Nie, pójdziemy. - Wziął Cassidy pod rękę i przeprowadził przez pokój pielęgniarek do drzwi na korytarz. Czuła się tak, jakby miała nogi z ołowiu. W środku cała się trzęsła. Zastępca szeryfa wyjął z kieszeni paczkę gum. - Chce pani? - Cassidy podziękowała ruchem głowy. Krew tak pulsowała jej w skroniach, że ledwie słyszała słowa Wilsona. - Niezbyt miły widok, prawda? - Tak. 91 Odwinął gumę z papierka, zwinął ją w kulkę i włożył do ust. - Lekarze się dziwią, że on jeszcze żyje. Ich zdaniem już dawno powinien umrzeć. Trzeba przyznać, że jest cholernie mocny. Jeszcze żyje. Nie jest bardzo poparzony, ale ma poważne obrażenia wewnętrzne. Stracił cholernie dużo krwi. Runęło na niego drzewo. Powiedziałbym, że ma szczęście, że to przeżył, ale... - Nie wygląda na to, żeby miał szczęście. - Cassidy w końcu udało się coś z siebie wydusić, ale jej głos brzmiał obco i dziwnie, jakby mówiła zza szyby. T. John spojrzał na nią z uwagą. - Może chce pani usiąść? Nie protestując, opadła na krzesło w małej poczekalni, gdzie siedzieli i dreptali inni zatroskani ludzie, pewnie przyjaciele i rodziny pacjentów z oddziału intensywnej terapii. Byli bladzi, na twarzach mieli zmarszczki, w dłoniach gnietli chusteczki i czekali na informacje o stanie zdrowia tych, których kochają i którzy walczą o życie. Jak Brig. Ale ten mężczyzna to na pewno nie Brig! - Przyniosę pani wody. A może kawy? - Nie. - Nie chciała od niego niczego. Przypomniała sobie, że nie powinna mu ufać. T. John Wilson był jej wrogiem. Przynajmniej na razie. - Zaraz mi przejdzie. - Na pewno? - Tak. Czekał, opierając się o framugę. Założył ręce na piersiach, skrzyżował nogi. Cassidy usiłowała się pozbierać. Starała się ujarzmić wybujałą wyobraźnię. Jeżeli to naprawdę Brig, to co robił w tartaku? Dlaczego spotkał się z Chase’em? Od kiedy Chase wiedział, że Brig żyje? Od niedawna, czy okłamywał ją od miesięcy, a może nawet od lat? Może nawet od czasu pierwszego pożaru, od którego upłynęła cała wieczność. Miała wrażenie, że ziemia wiruje jej pod stopami. Czy kiedy Chase umawiał się z nią po raz pierwszy, wiedział, że jego brat żyje i już wtedy zataił prawdę? Zaczęło ją mdlić. Przełknęła dwa razy ślinę i w końcu stanęła niepewnie na nogach. - Na pewno nic pani nie jest? Jest! Już nigdy nie będę taka sama... O Boże... - Nic - skłamała z przekonaniem w głosie. - Chyba... chyba odwiedzę męża. T. John wpatrywał się w nią tak uporczywie, że miała ochotę zapaść się pod ziemię. - Myślałem, że są państwo w separacji? Tamtej nocy chyba poważnie się pokłóciliście? - Już panu tłumaczyłam... Wyciągnął rękę. - Ja tylko przypominam, że tej nocy, kiedy omal nie został zabity, pokłócili się państwo, a pani zasugerowała rozwód, zgadza się? Cassidy westchnęła i pokiwała głową. Starała się być wobec Wilsona na tyle szczera, na ile mogła. - A potem on wyszedł w pośpiechu. Był zdenerwowany. A pani? Co pani zrobiła? Została w domu i pracowała nad artykułem? - Tak. Rzecz jasna, że jej nie uwierzył. - Mam nadzieję, że pani mnie nie okłamuje, pani McKenzie, bo ja nie lubię, jak się mnie okłamuje. - Ja też nie. I nie lubię, gdy się mnie podejrzewa, że utrudniam dochodzenie. Nie poszłam za mężem do tartaku, jeżeli to pan chciał zasugerować. - Tartak jest ubezpieczony na ogromną sumę. Cassidy przyjrzała się mężczyźnie. - Nie zależy mi na pieniądzach. - Och, to na pewno. Jest pani jedną z niewielu kobiet na świecie, która ma ich pod dostatkiem. I mimo że chciała pani rozwodu... - Nie chciałam. Czułam, że... nie mam wyboru. - A teraz czuje się pani w obowiązku tkwić przy jego łóżku i trzymać go za rękę? - Wilson nie starał się ukryć niedowierzania. - Chcę. Drżała mu lekko dolna warga. Zmrużył oczy i w skupieniu żuł gumę. Wydawało się, że nic nie umknie jego uwagi. Mimo że zachowywał się, jakby mu się nie śpieszyło i jakby wszystko było mu obojętne, był czujny. Nie, na pewno nie można mu ufać. - Jestem żoną Chase’a. - Tak, wiem. - On mnie teraz potrzebuje. - Z tego, co słyszałem, pani mąż nigdy nikogo nie potrzebował. Zamurowało ją, ale nie mogła dać się ponieść emocjom. - Nie zna go pan. 92 - Ale poznam, droga pani - zapewnił ją, odwracając się do windy. - Zanim to wszystko się skończy, mam zamiar go dobrze poznać. Niech pan na to nie liczy. Nikt naprawdę nie poznał Chase’a McKenziego. Może mi pan wierzyć. Ja próbowałam. W pokoju było jeszcze więcej kwiatów. Między plastykowymi meblami, umywalką i łóżkiem stały ogromne kosze róż, goździków, tulipanów, w których utonęła szpitalna sala na czwartym piętrze. Spod sufitu zwisały balony na wstążkach. Ale mimo mnogości kolorów i życzeń od przyjaciół i pracowników firmy Buchanana, Chase wyglądał tak samo. Leżał bez ruchu. Cassidy usiadła przy nim i wzięła go za rękę przez metalowe pręty łóżka. - Oni mówią, że nie chcesz współpracować - powiedziała łagodnie. Żadnej odpowiedzi. - Są zdania, że jesteś przytomny, tylko nie chcesz mówić. Jedno oko nieruchomo wpatrywało się w sufit. Odrzuca ją. Znowu. Jak przez te wszystkie lata. - Miałam nadzieję, że poprawi ci się na tyle, że będziesz mógł wrócić do domu. Nic. Nie poddawała się. Spróbowała inaczej. - Mama i tata mają przylecieć dziś po południu. Bardzo chcą cię zobaczyć. Jutro odwiedzi cię też twoja matka. Załatwiłam, żeby jej pielęgniarka... Oko mrugnęło, a potem znowu spojrzało w sufit. - Brenda, pamiętasz ją, jest nową prywatną pielęgniarką twojej mamy. Zatrudnili ją w szpitalu kilka miesięcy temu. Brenda mówi, że twoja matka jest bardzo niespokojna od wypadku... Była bardziej niż niespokojna. Brenda przyznała, że kiedy Sunny usłyszała o pożarze w tartaku i obrażeniach syna, dostała histerii. Wrzeszczała i rzucała się, rozbiła kilka naczyń i chciała, żeby ją wypuścić, a potem płakała za synem. Co gorsza, przewidziała ten pożar. Jej psychiatra, doktor Kemp, łysiejący mężczyzna, który związywał przerzedzone włosy w koński ogon i nosił trzydniowy siwy zarost, był zaniepokojony i musiał Sunny uspokajać. Zajmował się nią od lat, próbował wyleczyć ją z chorobliwej nadwrażliwości, która była przyczyną ciągłych lęków, ale nie na wiele się to zdało. - Sunny ma wizje coraz częściej. Cały czas powtarza, że to musiało się stać. - Cassidy zdjęła ręce z pościeli i wzięła do ręki torebkę. Czuła się niezręcznie, kiedy mówiła o swojej teściowej. Szanowała ją, ale jej nie ufała. - Przywiozę ją jutro po południu i... - Nie! - Jego głos był chrapliwy i ledwie słyszalny, ale zaciekły i zawzięty. Cassidy podskoczyła i upuściła torebkę. Klucze i portfel wypadły na kaflową podłogę. Więc jednak słyszał. Tylko udawał. Poczuła ulgę i złość. Podniosła torebkę i pozbierała rzeczy. Wyciągnęła rękę przez pręty me-talowego łóżka, żeby dotknąć palców, które wystawały z bandaża. - Jednak mnie słyszysz! Cisza. Upiorna, martwa cisza. - Sunny bardzo chce cię zobaczyć, dotknąć cię i upewnić się, że wszystko w porządku... - Powiedziałem - nie! - Głos był przytłumiony i rwał się, bo Chase’owi przeszkadzała złamana szczęka i druty. - Na miłość boską, Chase, to twoja matka! Martwi się o ciebie śmiertelnie i chociaż czasami nie jest w stanie oddzielić rzeczywistości od fantazji, musi cię zobaczyć na własne oczy, musi się przekonać, że z tego wyjdziesz! - Ale nie teraz! Ta jego cholerna duma. Jednak Cassidy podejrzewała, że chodzi o coś więcej. Chase czuł się winny wobec matki, że zmusił ją, żeby wyprowadziła się ze starego baraku przy strumyku, z domu, który kochała. Dla jej dobra. W każdym razie tak twierdził. Którejś nocy, niedługo po tym, jak się pobrali, Chase znalazł matkę nieprzytomną w małej wannie. Z pociętych nadgarstków płynęła krew, tworząc w rdzawego koloru wodzie czerwone smugi. Chase zadzwonił na pogotowie. Kiedy przyjechała karetka, Sunny była nieprzytomna. Od tamtego czasu Sunny McKenzie przebywała w prywatnej klinice, ogromnym domu, po którym piął się bluszcz. W szpitalu pracował doborowy zespół lekarzy. Co tydzień donosili, że stan Sunny - od początku niezbyt stabilny - raczej nie rokuje nadziei na poprawę. Przestała zadawać sobie ból, jednak istniała obawa, że znowu stanie się niebezpieczna. Dla samej siebie i dla innych. Chase niechętnie zgodził się zostawić matkę w szpitalu. Podpisywał dokumenty z zamglonymi oczami. Potem zbiegł szybko szerokimi schodami kliniki. Chwycił Cassidy za rękę i pobiegł na oślep przez malowniczy ogród, między pięknymi stawami. Odezwał się dopiero, gdy znaleźli się na parkingu. - Znienawidzi to miejsce - powiedział przygnębiony. Zręcznie wślizgnął się za kierownicę swojego porsche i włożył kluczyki do stacyjki. - Dlaczego nie możemy jej zabrać do domu? - Kiedy Cassidy po raz pierwszy odwiedziła Sunny po śmierci Angie, była śmiertelnie przerażona. Zlekceważyła jej przepowiednię, ale po latach nauczyła się, że Sunny McKenzie trzeba szanować. 93 - I dopuścić do tego, żeby jeszcze raz podcięła sobie żyły? Albo się powiesiła? Albo odkręciła gaz? Boże, Cassidy, chciałabyś tego? - Przekręcił kluczyk w stacyjce i silnik głośno zawył. - Oczywiście, że nie. Ale powinna być wolna. - Może później. - Jego twarz miała zacięty wyraz. Był blady jak ściana. - Tutaj będzie bezpieczna. Nie polubi tego miejsca, ale będzie bezpieczna. I tak zostało. Przez lata Cassidy podsuwała różne propozycje. Zaproponowała nawet, żeby Sunny zamieszkała z nimi. Chase w ogóle nie chciał o tym słyszeć. Czasami Cassidy miała wrażenie, że mąż wstydzi się matki wróżbitki. Kiedy indziej wydawało jej się, że on naprawdę wierzy, że Sunny znalazła się w najlepszym dla niej miejscu, że Chase martwi się o bezpieczeństwo matki i o jej zdrowie psychiczne. Przecież mieszkał z nią bardzo długo i nie wyprowadził się nawet po tym, jak Brig zniknął. Chase był dobrym synem. Ze smutkiem pomyślała, że jej mąż jest skomplikowanym mężczyzną, którego trudno zrozumieć. Czasami trudno było go kochać. - Chase - wyszeptała łagodnie. Chciała, żeby odpowiedział. Ale wyglądało na to, że znowu się wyłączył. - Pan Wilson z Biura Szeryfa chce ci zadać kilka pytań. Dużo pytań. O pożar i o człowieka, z którym byłeś. Nie drgnął. Chciała go jakoś sprowadzić na ziemię. Nie słyszy jej? Nie obchodzi go to? Spróbowała jeszcze raz. - Chyba słyszałeś, jak rozmawialiśmy o tym, że on prawdopodobnie tego nie przeżyje. Stracił za dużo krwi i chyba ma poważne obrażenia wewnętrzne. - Tak naprawdę, nie wiedziała, jak ciężko ranny jest drugi mężczyzna. Dotarło do niej tylko, że z tego nie wyjdzie. Wykrzywiła usta. - Kto to jest? Oko mężczyzny zamknęło się. - Chase, proszę. Wydaje mi się, że wiesz. - Ujęła jego dłoń. Drgnął. - Chase... Oko się otworzyło. - Nie! - prawie zawył chrapliwym, zmienionym nie do poznania głosem. - Nie dotykaj mnie. - W końcu spojrzał na nią przeraźliwie jaskrawoniebieskim okiem, którego kolor kontrastował z zaczerwienioną twarzą. - Nigdy więcej mnie nie dotykaj. Zabrzmiało to opryskliwie i grubiańsko. Nie mógł poruszyć szczęką, ale słowa raniły jak nóż. - Powiedz mi tylko, z kim byłeś - nalegała. Nie chciała się poddać, chociaż serce biło jej tak mocno, że ledwie oddychała. Przeszył ją wzrokiem i nie mogła się oprzeć wrażeniu, że to, czego się domyśla, jest prawdą. - To Brig, prawda? Wiem, że przed laty powiedziałeś mi, żebym o nim zapomniała i że on nie żyje, przynajmniej dla ciebie i dla mnie, ale... ale ja nigdy w to nie uwierzyłam, a teraz... - Głos jej się załamał. - ...a teraz myślę... O Boże, nie wiem, co myśleć, ale z jakichś powodów spotkałeś się z Brigiem i... - Brig nie żyje. - Jeszcze żyje! Leży na oddziale intensywnej terapii i walczy o życie... - Myślałem, że już to sobie wyjaśniliśmy. Myślałem, że zrozumiałaś. - Jego głos był cichy i przytłumiony. Dłonie, mimo tego, w jakim był stanie, zacisnęły się w pięści. - Chyba celowo pozwoliłeś mi wierzyć, że Brig umarł, chociaż wiedziałeś, że żyje. - Na miłość boską, Cassidy, przestań! On nie żyje. Nie żyje od siedemnastu lat. Pogódź się z tym. Podniosła się na drżących nogach i chwyciła poręczy łóżka tak mocno, że zbielały jej kostki palców. Patrzyła na Chase’a z góry. Próbowała sobie przypomnieć, dlaczego za niego wyszła, dlaczego porzuciła dla niego swoje dziewczęce marzenia i karierę. - Więc kto to jest? - Nie wiem. - Nie wierzę Chase. Znowu robisz mnie w konia. Jeżeli ten mężczyzna nie jest Brigiem, to chciałabym wiedzieć, kim jest. Dlaczego go kryjesz? Wiesz, że agencja ubezpieczeniowa już rozpuszcza pogłoski, że mogłeś chcieć spalić tartak? Mogą udowodnić, że to było podpalenie. Szukają tylko sprawcy. - Po co miałbym chcieć spalić tartak? - Żeby zarobić i nie uchodzić za złego faceta, który wywala ludzi z pracy. Przecież pracowałeś z nimi przed laty, a teraz są od ciebie zależni. Ze swoich pensji utrzymują rodziny. Na parceli Buchanana jest niewiele drewna. Prowadzący śledztwo, biorąc pod uwagę prawo federalne dotyczące ziemi, doszli do wniosku, że bardziej opłacało się podpalić tartak. - I zginąć w płomieniach? - Od wysiłku po jego czarnosinym czole ciekł pot. - Może popełniłeś błąd. Albo zaryzykowałeś, żeby oddalić od siebie podejrzenia. - To jest niewiarygodne. - I najwyraźniej ci się to udało. Wilson zasugerował, że to ja podpaliłam tartak. - Wilson jest idiotą. - Chcę usłyszeć odpowiedź. - Wiem. Jak to dziennikarka. Puściła poręcz i nagle poczuła, że dławi ją w gardle. Co ona robi? Przecież Chase jeszcze nie doszedł do siebie. Jego ciało było sine i spuchnięte, jedno oko, nogi i ręce w bandażach, a ona go nęka, żeby powiedział jej prawdę. 94 Musi być cierpliwa. Powinna zachować się z wyczuciem. Boże, pomóż nam. Pomóż nam obojgu. Na miękkich nogach podeszła do okna i wyjrzała na parking. Słońce zalewało światłem dachy i maski samochodów zaparkowanych w równych rzędach. Cassidy policzyła w milczeniu do dziesięciu. - Przepraszam, Chase. Nie chciałam cię dręczyć... po prostu się martwię. O ciebie. O wszystko. Wilson jest nieugięty. Zawzięty. - Poruszyła odruchowo palcami. - Będzie chciał cię przesłuchać. Powinieneś być na to przygotowany. - Myślisz, że to ja podpaliłem tartak? - spytał głucho. Cassidy skuliła ramiona. - Nie. Przepraszam. Jestem po prostu zła i załamana. Wydaje mi się, że dużo wiesz i że coś przede mną ukrywasz. - Lekko zadrżała jej broda. - Nie sądzę, że podpaliłbyś tartak, ryzykując własnym życiem. Ale policja nie będzie tak wyrozumiała, a specjaliści z agencji ubezpieczeniowej będą bezwzględni. Więc uważaj, Chase. - Przewiesiła torebkę przez ramię i stanęła przy jego łóżku. Zmuszała się, żeby patrzeć na jego nieruchomą postać. Serce rozdzierał jej ból samotności. Kiedyś byli szczęśliwi. Nawet jeżeli było to ulotne. - Jeżeli chcesz, załatwię ci adwokata... - Ja tego nie zrobiłem - powtórzył. - Jesteś moją żoną i oczekuję, że mi uwierzysz. - A ty jesteś moim mężem i oczekuję, że będziesz wobec mnie szczery. - Zatrzymała się przy drzwiach. - Zdaniem władz ten pożar może mieć coś wspólnego z tym, który przed laty zabił Angie i Jeda. Pomyślałam, że powinieneś o tym wiedzieć. Do widzenia, Chase. Przyjdę później. - Cass... Słysząc swoje imię, zatrzymała się. - Tak. - Zawołaj lekarza. Powiedz im, że chcę stąd wyjść. - Przecież nie możesz jeszcze wrócić do domu. - Roześmiałaby się, gdyby sytuacja nie była tragiczna. - Jesteś... - Wiem, co mi jest, Cassidy, ale muszę stąd wyjść. - W odpowiednim czasie... - Teraz! - Na miłość boską, Chase, daj spokój! Wypuszczacie, kiedy twój stan się poprawi. - Wtedy może być za późno. - Na co? Wpatrywał się w nią tak uporczywie, że mało nie odskoczyła. Jego krtań drgała. Cassidy przypomniała sobie, że kiedyś jej na nim zależało. - Muszę stąd wyjść - oznajmił. - Im szybciej, tym lepiej. Tartak został ogrodzony. Śliska żółta taśma policyjna odgradzała rumowisko spalonych pniaków i stopionego aluminium, z którego zrobione były ściany baraków. Po biurze pozostała sterta potłuczonych szyb i spalonych ścian, potrzaskanych dachów, stosów szafek, komputerów, biurek i krzeseł, z których zostały jedynie czarne zgliszcza. Ocalało trochę nieobrobionego drewna, ale płomienie i tysiące litrów wody, którymi gaszono szalejące piekło, zniszczyły całe stosy drewna pociętego, posortowanego, ułożonego i gotowego do przewozu. Znowu podpalenie. Jak kiedyś. Ogień i woda. Jak przepowiedziała Sunny. Chociaż było prawie trzydzieści stopni, Cassidy przebiegły dreszcze. Nie wysiadła z jeepa. Silnik pracował, a ona jednym uchem słuchając radia, wpatrywała się w to, co pozostało po firmie ojca. Chase by tego nie spalił. Mimo załamania w przemyśle drzewnym, tartak Buchanana radził sobie świetnie, a inne firmy Buchanana notowały rekordowe zyski. Kto przy zdrowych zmysłach spaliłby jeden z niewielu tartaków w stanie, który pracował pełną parą i obróciłby w popiół tysiące ton drewna, które każdego dnia zyskiwało na wartości, bo jego ceny szły w górę? Chase nie jest idiotą. Zna się na ekonomii. Wyrastał w biedzie i to go nauczyło gospodarowania pieniędzmi. Przez zakurzoną szybę Cassidy przyglądała się ludziom, którzy krzątali się przy ruinach tartaku. Zaglądali przez ogrodzenie, nie zważając na stary zakaz wstępu, na którym od gorąca wyblakły litery. Ludzie rozmawiali i żartowali, wskazując sflaczałe i roztopione opony dźwigu, który przetrwał płomienie. Zęby koparki były czarne jak węgiel, obite siedzenia spalone, a silnik do niczego. Usłyszała brata dopiero, gdy zastukał palcami w szybę. Otworzyła okno. - Gówno, co? - Wskazał głową w stronę spalonego tartaku. Do jeepa dostało się ciepłe, lepkie powietrze. Ciemne chmury przesłoniły słońce. Z głośników popłynęła piosenka Elvisa Presleya. Derrick skinął w kierunku radia. - Wyłącz to. - Dlaczego? 95 - Nie znoszę Elvisa. Przecież wiesz. To prawda. W dzieciństwie szalał z wściekłości i prawie odchodził od zmysłów, gdy Angie albo Cassidy puszczały którąś z płyt znalezionych na strychu razem z ubraniami i książkami Lucretii. Wyłączyła radio. - Co ty tutaj robisz? - Gapię się. Jak wszyscy. - Derrick podrapał się w brodę z namysłem. Miał szpakowate włosy. Kiedy był trzeźwy, był całkiem przystojnym mężczyzną, coraz bardziej podobnym do ojca. - Boże, to jedna wielka ruina. - Fakt - przytaknęła bratu. - Felicity mówiła, że Chase z tego wyjdzie. - Tak. - Głos Cassidy był pełen optymizmu. Przed bratem zawsze pokazywała się od najlepszej strony. On od początku był przeciwny jej małżeństwu z Chase’em. Cassidy zawzięła się, że nigdy nie da bratu satysfakcji z tego, że miał rację. Nawet jeżeli rozwiedzie się z Chase’em, miała nadzieję, że Derrick będzie wiedział jedynie tyle, że nie pasowali do siebie i że się od siebie oddalili. Że nikt nie zawinił, że nie było między nimi kłamstwa, podejrzliwości, a na pewno nienawiści. - Wraca do domu? - Derrick zanurzył rękę w kieszeni, szukając papierosów. - Tak. Jeśli wszystko pójdzie po jego myśli, wypiszą go dzisiaj. - A co ty masz zamiar zrobić? - Znalazł marlboro i wsunął go w usta. - Chyba się nim zajmę. Dopóki nie wydobrzeje. To nie potrwa długo. Zajęcia rehabilitacyjne pięć razy w tygodniu przez pół roku albo rok. - Nie spodoba mu się to. - Derrick potrząsnął głową i zmrużył oczy w zachodzącym słońcu. - Kolejny raz prosisz się o kłopoty. - Potrzebuje pomocy. - Od ciebie. Jak zwykle. Wiesz, Cassidy, nigdy nie sądziłem, że jesteś... Jak to się teraz mówi? - Wazeliną. - Zapalił papierosa i zaciągnął się. Wypuścił dym nosem. - To jest chyba dobre określenie dla kobiety, która robi z siebie podnóżek. Która zrobi wszystko, żeby zatrzymać przy sobie mężczyznę. Pozwoli mu nawet deptać po sobie, gardzić i pomiatać swoimi uczuciami. A on robi, co chce, bo kobieta mu na to pozwala. Wyglądało to tak, jakby opisywał swoją żonę. Felicity była zakochana w Derricku, odkąd Cassidy pamiętała. Latała za nim w liceum, zaprzyjaźniła się z Angie, żeby być bliżej niego, aż w końcu złapała go na dziecko. Teraz, chociaż Derricka ciągnęło do Jacka Danielsa i słynął z zamiłowania do kobiet, tkwiła przy nim jako wzorowa żona. Cassidy zbyła milczeniem jego uszczypliwą uwagę. - Szukasz tutaj czegoś? - Właściwie to nie. - Zmierzył wzrokiem pobojowisko. Zerwał się wiatr i w jeepie był wyczuwalny zapach zwęglonego drewna i spalin z pracującego na wolnych obrotach silnika. - Jadę z domu. Tata i Dena wreszcie przyjechali. Opowiedziałem ojcu, co się tu dzieje, a potem pojechałem do miasta i zobaczyłem twojego grata. Pomyślałem, że powinienem się zatrzymać, złożyć ci wyrazy współczucia, czy jak to się tam zwie, i powiedzieć ci, że Dena na ciebie czeka. Cassidy westchnęła. Nie była gotowa na spotkanie z matką. Jeszcze nie. Derrick zmarszczył czoło. - Nie musisz tkwić przy Chasie tylko dlatego, że jest twoim mężem. - Oczywiście, że muszę. - On na to nie zasługuje, Cassidy. Włączyła pierwszy bieg. - Ja chyba wiem lepiej. - Wiesz, przez to, że jest unieruchomiony, przysparza mi kłopotów. - Przysparza ci kłopotów? - powtórzyła z niedowierzaniem. - Chase leży w szpitalnym łóżku, połamany i poparzony, a ty mówisz, że tobie przysparza kłopotów? - Oczywiście, że tak. Musiałem zatrudnić ludzi na jego miejsce. Kilku prawników i kilka tęgich głów... - Nie śpieszyłabym się z zatrudnianiem ludzi na miejsce Chase’a. Derrick zaciągnął się papierosem. - Jest kaleką, Cassidy. Nie może mówić ani chodzić. O ile wiem, jego mózg jest prawdopodobnie martwy. Nie zdołała powstrzymać się od śmiechu, ale był to gorzki śmiech. - Chciałbyś. Zapewniam cię, że jego mózg nie jest martwy i że Chase już mówi. I zacznie chodzić szybciej, niż przypuszczasz. - Zastanów się nad tym. Nie będzie mógł wrócić do pracy, a ja nie mogę z tego powodu wstrzymywać całej produkcji. Mogę wykupić jego udziały. Ma tyle akcji, że bylibyście zabezpieczeni do końca życia. - A co z moimi udziałami? - Wiedziała, że Derrick był oburzony tym, że Cassidy była właścicielką części spółki. Wprawdzie nie była to wielka część, ale wystarczała, żeby Derrick pamiętał, że nie jest jedynym dziedzicem fortuny ojca. - Je też mogę wykupić. 96 - Po moim trupie. - Cassidy nacisnęła pedał gazu. Samochód ruszył z piskiem opon. Wymanewrowała kierownicą i wyjechała z parkingu. Nie wiedziała, dlaczego nagle zaczęło jej zależeć na kilku papierach, ale nie miała zamiaru dać się wykorzystać. Pomysł wykupienia części udziałów jej i Chase’a tak szybko po pożarze był nie na miejscu. Wyglądało na to, że Derrick chce wykorzystać katastrofę. Spojrzała we wsteczne lusterko i zaskoczyła ją zawziętość, jaką zobaczyła w swoich oczach. W Derricku było coś, co sprawiało, że stawała się opiekuńcza wobec męża, którego od tak dawna nie kochała i chciała chronić udziały, które kiedyś oddałaby bez wahania. - Przegrasz - powiedziała do złotych oczu, które patrzyły na nią z lusterka. - Zapewniam cię, że przegrasz. - Umieramy ze zmartwienia. - Denie załamał się głos, gdy w korytarzu zobaczyła Cassidy. Otworzyła drzwi i rzuciła się córce na szyję. - Przylecieliśmy pierwszym samolotem. Och, kochanie, niech ci się przyjrzę! - Odsunęła Cassidy na odległość ręki i uważnie przypatrzyła się córce. Wokół ust, na których miała jeszcze ślady brzoskwiniowej pomadki, zarysowały się zmarszczki. - Co z Chase’em? - Wszystko będzie dobrze. Na razie nie wygląda najlepiej, ale lekarze są dobrej myśli. - Cassidy! - Ojciec wyszedł sztywno na korytarz. Kąciki jego ust uniosły się w uśmiechu. - Miło cię widzieć. - Ciebie też, tato. - Mówiła szczerze. Potwornie się bała spotkania z rodzicami, ale teraz, kiedy byli tutaj, cieszyła się, że są w domu. Chwycił ją za rękę. - Jak to znosisz? - W miarę dobrze. - Chcesz się napić? Cassidy potrząsnęła głową. I tak była roztrzęsiona. Jej wyobraźnia szalała i nie mogła zapanować nad emocjami. Potrzebowała teraz trzeźwej głowy. - Nie, dziękuję. - A ja się napiję. Dena spojrzała na niego z wyrzutem i odezwała się lekko karcącym tonem: - Rex, chyba nie powinieneś... Rex jednak nie słyszał żony, a jeżeli słyszał, to nie zwrócił uwagi na jej radę i poszedł prosto do gabinetu. - To go zabija - powiedziała Dena, gdy wchodziły do kuchni. - Te potworne stare wspomnienia... - poruszała nerwowo rękami - ...cały czas wracają. - Jej twarz nagle zrobiła się blada i stara, jakby przez całe życie toczyła przegraną bitwę. - Myślałam, że to już jest poza nami, ale nie. Wiesz, że całą drogę nalegał, żebyśmy pojechali na cmentarz? Po podróży! Nawet nie mogliśmy wstąpić do domu i przebrać się! Nie było mowy. Zaciągnął Derricka na cmentarz i spędził dwadzieścia minut na modlitwie przy grobach Lucretii i Angie. - Lekko zadrżał jej podbró-dek. Usiadła na kuchennym krześle przy oknie. Jej ramiona opadły pod ciężarem smutku, że mąż nie kochał jej tak bardzo jak pierwszej żony. - On jej nigdy nie zapomni. - Potarła długim palcem cień, który padał na płytkę na drewnianym stole. - Angie? - Lucretii. - Dena wyjęła z torebki paczkę papierosów. - Angie też nie. Były takie podobne. On... wiesz, co do niej czuł. - Zadrżała lekko. Wyglądała tak, jakby miała się rozpłakać. - Zawsze traktował ją jak księżniczkę. Była żywą repliką matki. Czasami zastanawiałam się, czy... - Przełknęła z trudem ślinę, a potem potrząsnęła głową, jakby zaprzeczając samej sobie. - Zastanawiałaś się, czy co? - Cassidy poczuła, że serce jej łomocze. - Nic... nic... - powiedziała szybko Dena, siląc się na uśmiech. Przytknęła złotą zapalniczkę do papierosa. - Myślałam, że się zmieni. Że zapomni o Lucretii - wyznała zza chmury dymu. Zamknęła zapalniczkę i westchnęła głośno. Trzymając papierosa w jednej ręce, drugą objęła się w talii. - Ale stracił Angie. To jeszcze pogorszyło sytuację. Ich wzrok spotkał się na ułamek sekundy. Oczy matki były ciemne od burzy uczuć, które nią szarpały. Cassidy zamarła. - Czasami się zastanawiam, dlaczego za niego wyszłam. - Twoja matka chyba miała dzisiaj męczący dzień. - rozległ się głos Reksa Buchanana. Wydawało się, że w kuchni zrobiło się chłodniej. - Jesteś zmęczona, Dena. Dena zesztywniała. Rex, obracając w dłoni szklaneczkę z bursztynowym płynem, uśmiechnął się smutno. - Twoja matka przeżywa ciężki okres... - Wcale nie! - Nie odróżnia fantazji od rzeczywistości. - Na miłość boską, Rex, nie mieszaj Cassidy w głowie. Ona się na to nie nabierze. Jest mądrą dziewczyną i pamięta jak było. Jak ją traktowałeś. 97 - Przestań! - syknęła Cassidy. - Co się z wami dzieje? - Potem, żeby załagodzić sytuację, podniosła ręce i powiedziała: - Nie wracajmy do tego, dobrze? Angie i ja byłyśmy inne. Tata odnosił się do nas inaczej i ja się mu nie dziwię. Rex Buchanan patrzył pod nogi. - Tato, naprawdę, ja nigdy nie chciałam, żebyś traktował mnie tak jak Angie. Bałam się, że po... że po jej śmierci zaczniesz... zmienisz się i zaczniesz traktować mnie tak jak ją. Ulżyło mi, że tak się nie stało. - To nie było sprawiedliwe! - Dena nie dawała za wygraną. - Powinien cię adorować tak samo jak... - On mnie kocha, mamo. Wiem. Nie jestem Angie i dzięki Bogu za to. - Wyjechałaś po śmierci Angie przez to, jak cię traktował. - Wyjechałam, bo przyszła na to pora. Żeby dowiedzieć się, kim naprawdę jestem. Żeby wycofać się z tej... z tej ciągłej walki. Dajcie spokój, to już poza nami. Na razie. - Dena nie lubi, gdy chodzę na cmentarz. - Rex pociągnął długi łyk drinka. - Robi z tego większe halo niż to warte. - Nie lubię, kiedy krzątasz się wokół nieżyjącej żony i martwej córki. To trwa już za długo. Nowy pożar wcale nie daje ci prawa do tego, żebyś znowu zachowywał się jak w amoku. Cały czas żyjesz w żalu po stracie Lucretii. Do tego włożyłeś żałobę po Angie, i starałam się to zrozumieć, ale to już trwa za długo, Rex, o wiele za długo. Nie będę tego dłużej znosić. - Zamrugała oczami i wyciągnęła papierosa. - Problem w tym, że jesteś zazdrosna. - Masz rację, jestem zazdrosna. Ja jej nie dorównuję, prawda? Nigdy nie byłam tak dobra jak Lucretia. Zbyt długo grałam w tę grę. Myślałam, że w końcu o niej zapomnisz, ale tak się nie stało. Jestem zmęczona wysilaniem się, żeby to zrozumieć, udawaniem, że nie boli mnie, gdy spoglądasz na jej portret, że nie wspomnę o tym, jak ignorowałeś Cassidy, gdy w pobliżu była Angie... - Mamo! - Nie mogła tego słuchać. Nie teraz, kiedy Chase walczy o życie, a Brig... dobry Boże, nie mogła wyrzucić z umysłu obrazu jego okaleczonego ciała. - To nie jest odpowiedni moment. - Cassidy ma rację. Mamy inne problemy. - Tak? Czasami nie jestem pewna. - Obejrzała się przez ramię i spojrzała pogardliwe na męża, a potem wyszła dumnie z pokoju. Rex dokończył drinka i wstawił szklankę do zlewu. - Przesadza. - Odwrócił się i posłał córce wymuszony uśmiech. - Opowiedz mi, jak się miewa Chase. Jakie są rokowania? Poinformowała go na tyle, na ile mogła. Zasugerowała, że Rex i Dena powinni go odwiedzić i porozmawiać z T. Johnem. Rozmawiali o podpaleniu, ale nie poruszyli oczywistego faktu, że obydwa pożary były podobne. Rex dokończył drinka. - Domyślają się, kim jest ten drugi mężczyzna? - Nie. - A Chase nie wie? - Mówi, że nie. - Aha. Następna tajemnica. - Potarł skroń. W jego oczach pojawił się smutek. - Willie zniknął, prawda? - Niestety, tak. Nie ma go w domu ani w pracy. - Cholera. - Obrócił szklankę w dłoniach i wyjrzał przez okno. - Mam nadzieję, że nic mu się nie stało. - Willie to chuligan. - Ale nieszkodliwy. Jest naiwny. Chyba zanosi się na burzę. - Przyjrzał się w zamyśleniu ciemnym chmurom. - I nie wygląda to na letnią burzę. - Potarł kark. - Cassidy, wierzysz w przekleństwa? - W co? Nie. - O czym on mówi? Skąd ta nagła zmiana tematu? Wydało jej się to dziwne, bo w końcu nie byli sobie szczególnie bliscy. Nie pamiętała, kiedy ostatni raz rozmawiali tylko we dwoje. - Dobrze. To dobrze. - Mówił łagodnie, patrząc w dal przez okno. - A ty, tato? Do czego on zmierza? - Oczywiście. - Nie wahał się ani minuty. - I chyba od wielu, wielu lat ciąży na mnie przekleństwo. Chciałbym tylko, żeby nie dotknęło ono ciebie, twojego brata ani matki. Wystarczy, że zniszczyło Lucretię i Angie. - O czym ty mówisz? - Chyba pora, żebyś dowiedziała się o mnie kilku rzeczy. Spowiedź? Teraz? Czuła, że huczy jej w uszach. - O Boże - wyszeptał niemal takim tonem, jakby się modlił. - Nie wiem, jak to powiedzieć, ale... - Jego palce zacisnęły się na pustej szklance tak mocno, że zadrżała mu ręka. - Zginęły przeze mnie. To wszystko moja wina. - Zamrugał szybko oczami, starając się powstrzymać łzy. - Przecież ich nie zabiłeś. - Bała się oddychać. On chyba nie chce powiedzieć, że... - Nie, celowo nie. Ale to ja je zniszczyłem. Tak samo, jakbym to ja włączył stacyjkę w samochodzie Lucretii albo przyłożył zapałkę do starego tartaku. - Łzy napłynęły mu do oczu. 98 - Ale jak? Tato, to bez sensu. - Dlatego, że nie byłem wierny. Mężczyzna zawsze powinien być wierny. Zegar dziadka w gabinecie zaczął wybijać godzinę. Rex spojrzał na zegarek. Wyglądało na to, że wziął się w garść. - Boże, zobacz, która godzina. Chyba powinniśmy jechać do Chase’a. - Chwileczkę. Co to znaczy, że nie byłeś wierny? Nie możesz powiedzieć czegoś takiego i po prostu sobie wyjść. - Chyba nie. - Spochmurniał i zamknął oczy. - To proste, Cassidy. Zdradzałem Lucretię. Miałem inne kobiety. Na jednej mi naprawdę zależało. Nie tak, jak na Lucretii, bo nie kochałem tych kobiet, ale na tej jednej mi zależało. - Chodzi ci o mamę? - Cassidy skręciły się wnętrzności. Zamknął oczy. Jego wargi poruszały się lekko, jakby się modlił. - Nie. - Wykrzywił usta. - To o kogo? - Co za ironia - powiedział Rex i odstawił pustą szklankę na stół. - Tą kobietą, na której mi zależało i do której chodziłem, gdy czułem się samotny była Sunny McKenzie. 14 Niebo nabrało grafitowego koloru. Ciemne chmury przesłoniły słońce, jednak lepki upał nie dawał za wygraną. Cassidy prowadziła samochód tak, jakby od tego zależało jej życie. Jakby dzięki temu, że samochód ojca zostanie w tyle, to, co usłyszała przestanie być prawdą. W jeepie było gorąco. Parne letnie powietrze było ciężkie od nadciągającego deszczu. Cassidy się spociła. Serce waliło jej jak młotem. Nie chciała wierzyć. Czuła odrazę. Milion razy na minutę jej myśli krążyły wokół ciemnych zakamarków, do których nie śmiały się zbliżyć. O brudną szybę zaczęły uderzać pierwsze krople deszczu i ściekając zostawiały na niej ślady. Cassidy nie chciało się włączać wycieraczek, chociaż ledwie widziała wąski sznur samochodów na krętej drodze. Jej ojciec miał romans z Sunny? Z matką Chase’a i Briga. Od której odszedł mąż, bo miał wątpliwości, czy to on jest ojcem jej dzieci. To tylko plotki. Domysły. To, że Rex Buchanan sypiał z Sunny wcale nie znaczy, że jest ojcem... o Boże! Zaschło jej w gardle. Poczuła smak żółci w ustach. Przez lata nauczyła się reagować powściągliwie, patrzeć oczami dziennikarki i nie angażować się emocjonalnie w wiadomości, niezależnie od tego, jak były straszne, przerażające i potworne. Chociaż współczuła ofiarom przestępstw i wypadków, potrafiła obiektywnie zrelacjonować każde wydarzenie. Potem, późno w nocy w domu, mogła się zwierzyć Chase’owi, dać upust emocjom, ale kiedy była na wizji czy pisała reportaż, umiała opanować wściekłość i smutek. Jednak kiedy chodziło o jej własną rodzinę, nie była w stanie zachować wewnętrznego spokoju. Kiedy ojciec przyznał się do romansu z Sunny, zaparło jej dech w piersiach. Chociaż próbowała dowiedzieć się od niego czegoś więcej, zamknął się w sobie jakby nagle pożałował, że wyznał jej prawdę. Wymówił się, że musi iść na górę i zobaczyć, co dzieje się z matką. Jakby go to obchodziło! Może to był tylko pijacki bełkot. Od lat podejrzewała, że ojciec ucieka w alkohol przed rzeczywistością, przed problemami, z którymi nie miał odwagi się zmierzyć. Pił whisky, żeby omamić umysł. Podobnie traktował spowiedź. Wierzył, że jest w stanie usunąć wszystkie jego grzechy. W jej głowie pojawiały się coraz to nowe mroczne myśli. Wślizgiwały się niczym jadowite węże, przed którymi nie mogła uciec. Jeśli Rex był z Sunny podczas swojego pierwszego małżeństwa, to może być ojcem Chase’a. Albo Briga. Na samą myśl o tym zrobiło jej się niedobrze. Zacisnęła dłonie na kierownicy i zwolniła pedał gazu, bo zbliżała się do zakrętu. Gdyby był ojcem Chase’a na pewno wyznałby to córce i nie dopuściłby, żeby spotykała się z mężczyzną, który może być jej przyrodnim bratem. Na miłość boską! Przyrodnim bratem! Może Rex nie wiedział. Może myślał, że Frank McKenzie naprawdę jest ojcem Chase’a. Miała pełno śliny w ustach. Pokręciła kierownicą i zjechała na pobocze. Podwozie jeepa ukryło się w wysokiej, wyschniętej trawie. Opony zapiszczały na żwirze. Samochód zatrzymał się. Cassidy otworzyła drzwi i wyskoczyła z auta. Podbiegła do rowu i zwymiotowała. Zawartość jej żołądka wylądowała w chwastach i śmieciach przy drodze. - Boże, to nie może być prawda - wyszeptała i otarła usta grzbietem dłoni. Uklękła, Poczuła, że grube krople deszczu padają jej na kark i ramiona. Może to nie Chase. Jeżeli Rex jest ojcem któregoś z McKenziech, to raczej Briga. Przecież Frank McKenzie odszedł od Sunny kilka dni po narodzinach Briga. To wtedy zaczęły krążyć plotki, że ojcem jej syna jest kochanek. To dla Briga Rex robił wszystko, co mógł. Zatrudnił go, kiedy nikt inny nie dałby Brigowi nawet czarnej owcy do pilnowania. Znowu zaczęła zbierać jej się w ustach ślina. Wypluła ją i znowu zwymiotowała. Tylko nie Brig! Boże, tylko nie Brig!. Ale jeśli Rex jest ojcem Briga, to chyba należy mu powiedzieć, że jego syn umiera w szpitalu. Sunny też 99 miała prawo odwiedzić go po raz ostatni. Cassidy pochyliła się, ale nie zwymiotowała. Łzy płynęły jej po twarzy. Całe jej życie legło w gruzach. Nawet jeśli Brig ani Chase nie są synami Reksa, nic już nie będzie takie samo. Klęcząc, odchyliła się do tyłu i usiadła pośladkami na piętach. Deszcz padał jej na twarz. Ojciec i Angie? Ojciec i Sunny? Świat zaczął wirować. Wzdrygnęła się. Pociemniało jej w oczach, jakby miała stracić przytomność. Znowu ją zemdliło. Pochyliła głowę nad suchą trawą. Nie! Nie! Nie! Łzy paliły ją w oczy. Zwymiotowała i wytarła sobie nos grzbietem dłoni. Wstała powoli. - Weź się w garść - powiedziała sobie, ocierając usta. Splunęła na ziemię. - To nie koniec świata. Ale właśnie tak się czuła. Było zimno. Bardzo zimno. Sunny nie mogła się ogrzać. Miała dreszcze. Przez chłopców. Jej synów. Wirowały jej przed oczami obrazy jak byli dziećmi, chłopcami, a potem młodymi mężczyznami. Przystojni. Muskularni. Dobrze się zapowiadający. Briga nie widziała od lat. Jeszcze wcześniej niechętnie oddała Buddy’ego. Chase od dawna jej nie odwiedzał. Liczyła na niego, ale w głębi duszy wiedziała, że pewnego dnia się od niej odwróci. Dawno temu wejrzała w jego serce. Starała się nie czuć żalu. Przecież miał prawo opuścić matkę i związać się z żoną. Potarła rękami cienkie bawełniane rękawy koszuli, mając nadzieję, że dzięki temu zrobi jej się cieplej. Była naiwna. Wiedziała, że zaufała niewłaściwym ludziom. Mimo że patrząc im w oczy, wiedziała o nich wszystko. Rex Buchanan był pomyłką. Sunny była młoda i zauroczona. Jej mąż, Frank McKenzie, dobry i porządny mężczyzna, chciał jedynie zjeść ciepły obiad po powrocie z pracy i w spokoju oglądać telewizję. Miał jasnoniebieskie oczy, które były zwierciadłem szczerości. Nie stawiał jej wielkich wymagań. Nigdy nie podniósł na nią ręki, nigdy nawet na nią nie krzyknął. Był porywczy, ale panował nad sobą. Dopóki sobie nie wypił. Wtedy Frank McKenzie z sympatycznego robotnika tartaku zmieniał się w okrutną bestię z muskularnymi ramionami. Wtedy uprawiał hazard. Stawiał część wypłaty na walkę kogutów albo psów. I wtedy się kłócili. Frank wracał śmierdzący dymem, trocinami i krwią, z błyskiem w oku, gdy wygrywał albo ze zmarszczkami goryczy wokół ust, gdy przegrywał. Zdarzyło się to kilka razy. Wtedy stawał się wcielonym diabłem, ziejącym nienawiścią jak jej ojciec. Sunny gardziła słabością Franka. Wierzyła, że życie każdego stworzenia jest święte i nie mogła w milczeniu znosić, że jej mąż pije, robi zakłady i przygląda się walkom zwierząt wyszkolonych do zabijania się i okaleczania. Krzyczała na męża tylko wtedy, gdy tam chodził. Walki zwierząt nie tylko były nieludzkie, ale i nielegalne. Sunny wielokrotnie dzwoniła do władz. Za każdym razem likwidowano miejsce walk, ale po kilku tygodniach wynajdowano nową polanę albo jedną ze starych szop, którymi usiane były podnóża gór. Nigdy nie przypuszczała, że może być niewierna. Chociaż nie była kobietą religijną, przysięga małżeńska była dla niej święta i miała zamiar jej dotrzymać. Nie chciała zakochać się w Reksie Buchananie. Zresztą on w niej też nie. Ale stało się. Gwałtownie. Namiętnie. Grzesznie. Owocem pożądania był syn. Z powodu tego pożądania jej małżeństwo się skończyło. Była przekonana, że byli sobie przeznaczeni. Że tak im było pisane. Rex nigdy by jej nie poznał i nigdy nie przekroczyłby zakazanej linii, gdyby nie zbieg okoliczności. Na trzydzieste piąte urodziny kilku pracowników podarowało mu, w formie żartu, zaproszenie na wróżenie z ręki i przepowiednie Sunny McKenzie. Sunny wypisała je kredkami na kartonie, przekonana, że to tylko dla żartu, że pośmieją się z niej i tyle. Wiedziała, że noga Reksa Buchanana, pana wszystkiego w Prosperity, nigdy nie postanie w jej rdzewiejącym baraku na brzegu strumyka Lost Dog. Potrzebowała pieniędzy i tylko dlatego zgodziła się. Włożyła zaproszenie do koperty i zalakowała ją purpurową pieczęcią. Dwa miesiące później Rex nieśmiało zapukał do jej drzwi. Była zaskoczona i zadowolona. Zaprosiła go do środka i ujęła jego silne ręce w swoje dłonie. Natychmiast zobaczyła jego duszę. Czasami dusza była ukryta pod wieloma warstwami dobrze ułożonej osobowości, ale z Reksem było inaczej. Jego ręka była ciepła, uścisk silny, a palce zdolne do czułości i przemocy. Gdy wpatrywała się w jego zniewalająco niebieskie oczy, od razu wyczuła, że jego żona jest zimna i oschła. - Nie jest pan szczęśliwym mężczyzną. - Nie wierzę w to. - Wiem. Próbował uwolnić ręce z jej dłoni, ale trzymała go mocno, bardzo zaabsorbowana tym wpływowym mężczyzną. - Ale nie jest pan szczęśliwy. - Oczywiście, że jestem. Dlaczego miałbym nie być? Puściła jego rękę. - Kocha pan swoją żonę i syna, ale nie jest pan szczęśliwy. - Zauważyła, że jego oczy stają się wąskie i że rumieniec złości zalewa mu szyję. - Od dawna nie jest pan szczęśliwy. - Przecież pani nic o mnie nie wie. - Czuję smutek i podejrzliwość. - Kto to załatwił? Roy? Nie, Harold. Zakładam się, że to Harold, prawda? - Nie dawał za wygraną. Sunny nie 100 odpowiedziała. Chwycił ją za ramiona i popchnął do tyłu, lekko nią potrząsając. - To Harold Curtain, prawda? Co za idiota! Niech diabli wezmą tego nadętego drania. Powinienem go zwolnić... - On nie ma z tym nic wspólnego. Mówię panu prawdę prosto z serca. - Jest pani szalona. - Przyszedł pan do mnie - powiedziała po prostu. Jego palce, które mocno wbijały się w jej ciało, rozluźniły uścisk. - Przyszedł pan do mnie dlatego, że jest pan nieszczęśliwy. Dlatego, że chce pan znaleźć sposób, żeby zmienić stosunki między panem i żoną, zrobić coś, żeby pana pokochała, obdarzyła zaufaniem i zechciała z panem sypiać. Wstrzymał oddech i zacisnął pięści. - Nie wie pani... - Wiem, co pan zrobił. W noc poślubną i... i jak pożar... spalił jej suknię. - Dobry Boże... - wyszeptał Rex. Złość ustąpiła miejsca zadziwieniu. - Ale przecież nikt nie wie... - Rozejrzał się nerwowo po pokoju, jakby się obawiał, że ktoś może ich usłyszeć. Krew pulsowała mu w szyi. Ledwie poruszał ustami. - Lucretia tu była. Boże, ona się pani zwierzyła. - Nigdy nie rozmawiałam z pana żoną. - Ale ona obiecała i kazała mi przysiąc, że nie pisnę słówkiem... - Widzę ból w pana oczach, Reksie Buchananie. - Na miłość boską, co się tu dzieje? - Cofnął się i wpadł na krzesło. Jego wiara w Boga zachwiała się. - Chce pan poznać przyszłość? Zawahał się. - Mówiłem już pani. Nie wierzę w czary. To wszystko...to tylko stek bzdur. Co tydzień chodzę na mszę. - Jego głos był bliski histerii. Wycelował kciukiem w swoją pierś. - Ja wierzę w Boga. - Wiem. Widzę w pana oczach, że jest pan pełen wiary. To, co robię, nie ma nic wspólnego z Bogiem ani z szatanem. Ani z ciemnością, której tak się pan obawia. Nie ma tutaj Lucyfera. Ja nie jestem czarownicą. - Mam nadzieję! - Nie potrafię nawet wytłumaczyć tego, co widzę. Wzdrygnęła się. - Jeżeli chce pan z powrotem pieniądze... - Nie. Proszę je zatrzymać. I tak nie ja za to płaciłem. To tylko żart kilku facetów. Głupi żart. - Więc skoro jest już zapłacone, dlaczego nie chce pan spojrzeć w przyszłość? - Uśmiechnęła się, próbując go ośmielić, bo ten bogaty mężczyzna był przybity poczuciem winy. - Może to panu pomoże. Zobaczyła na jego czole kropelki potu. Wyczuła, że się boi. - Jeśli pan w to nie wierzy, to nic się nie stanie od tego, że pan posłucha. Przecież to tylko żart, prawda? Niewinny żart. Ich wzrok spotkał się. Sunny dostrzegła, że Rex się waha. Przyglądała się jego walce z demonem, który mocno trzymał go za serce. Wyprostował się i przysunął krzesło. Odzyskał panowanie nad sobą. Znowu był bogatym mężczyzną, który ma władzę. Uśmiechnął się pewnie. - Jasne. Dlaczego nie? Może być zabawnie. Usiadł znowu na krześle, wyciągnął pewnie rękę, a Sunny ujęła ją w swoje dłonie. Od razu poczuła ciepło i niespożytą energię, która pulsowała w jego krwi, karmiona poczuciem winy i pokusą, żeby przekroczyć linię pomiędzy dobrem a złem. Trawił go ból. Obraz był tak jasny, jakby na powierzchni wody było zaledwie kilka zmarszczek. Poczuła jego smutek. - Żona pana nie kocha - powiedziała bez ogródek. Współczuła mu. Chciał cofnąć rękę, ale tego nie zrobił. - To kłamstwo. - Kiedyś jej na panu zależało, ale coś się stało w noc poślubną. - Sunny zobaczyła jedwab, kwiaty i krew, zmiętą pościel i wannę w kształcie serca. Była pewna, że czuje się winny. Przeszłość osłonił ciemny, brzydki welon. Była tego tak pewna, jakby była z nim w hotelu w jego noc poślubną. - Zrobił pan coś... - Nie. Ona... - Myśli pan, że pana odrzuciła, bo... - Skuliła się, gdy zobaczyła pełne przemocy zachowanie pijanego Reksa i młodą, przerażoną Lucretię. Potem przed oczami Sunny pojawiła się skorupa, w której Lucretia ukryła swoje serce. - Och, starał się pan to odpokutować - wyszeptała. Żałowała, że nie może ulżyć mu w męczarniach, ale wiedziała, że nikt nie jest w stanie mu pomóc. - To nie tak! Sunny nie sprzeczała się, nie powiedziała, że widziała, jakie tortury przeszła jego dusza i jakie rany powstały w jego sercu, gdy odrzuciła go żona. Pod maską twardych mięśni, dumy i ciętego języka Sunny zobaczyła innego człowieka. Delikatnego mężczyznę spragnionego miłości. Zranione, niezrozumiane serce, takie jak jej. Podniosła głowę i spojrzała mu w oczy. Ich wzrok spotkał się. Czuła, że Rex drży. Czuła, że jej serce bije gwałtownie: - Ona nigdy pana nie pokocha, ale będzie miał pan z nią jeszcze jedno dziecko. Zmarszczył brwi. 101 - Tylko jedno? - Tylko jedno z nią, ale będą też inne. - Nie! - Rex wyrwał rękę z jej dłoni, jakby nagle poparzył się w palce. Zerwał się na równe nogi i podszedł do drzwi. - Ja kocham moją żonę. - Był wstrząśnięty. - Słyszy mnie pani? Kocham ją! I zawsze będę kochał! - Wiem - odpowiedziała uprzejmie. - To wszystko... - machnął zamaszyście w stronę stołu. - ...nic nie znaczy, to tylko jakaś sztuczka. Pewnie kazano tak pani powiedzieć. Tak było, prawda? Wciągnął w to panią Harold i chłopaki z tartaku. Nie miała ochoty się sprzeczać. Przejrzała go na wylot. Widziała wszystko. - Moja żona mnie kocha. Naprawdę. - Skoro pan tak twierdzi... - Cholera, w ogóle nie wiem, co ja tu robię! - Chwycił za klamkę. - Zastanawia się pan nad swoim życiem. - To tylko żart, jasne? Jakiś cholerny żart. Wszyscy się pośmiali i wystarczy. - Pchnął mocno drzwi i wybiegł z baraku. Drzwi trzasnęły w odrapaną biało-różową ścianę baraku. Wróci. Był zaintrygowany. Sunny była pewna, że Rex Buchanan wróci, tak samo jak tego, że po nocy nastaje dzień. Nie miała zamiaru temu przeszkodzić. Zjawił się niecały miesiąc później. Rozmawiali, pili kawę, słuchali muzyki i przepowiedziała mu przyszłość. On drwił z jej przepowiedni, ale się uśmiechał. Zaczął odwiedzać ją częściej. Sunny widziała siebie w jego przyszłości. Wiedziała, że jeśli mu się nie oprze, będzie z nim związana przez całe życie. Nie potrafiła mu się oprzeć. Zaczął przychodzić do niej regularnie. Zjawiał się tylko wtedy, gdy była pewna, że będą sami. Rozmawiali całymi godzinami. W nieskończoność mogła słuchać opowieści ze świata bogactwa i władzy i dyskutować o tym, co dzieje się poza Prosperity, w kraju i na świecie. Rex miał o wiele szersze horyzonty niż jej mąż i interesował się wieloma rzeczami. Chociaż wiedziała, że stąpa po niepewnym gruncie, nie mogła się powstrzymać. Nie chciała. Walczyła z uczuciem do Reksa, nie mogła jednak zmienić przeznaczenia. W nocy przez długie bezsenne godziny leżała u boku chrapiącego Franka. Tęskniła za mężczyzną, który nie był dla niej. Wpatrywała się w małe okno baraku i w milczeniu przeklinała pokusę, której nie była w stanie się oprzeć. Frank był dobrym człowiekiem, solidnym pracownikiem, który - o ile sobie nie popił - nie podnosił głosu. Uważał Rocky’ego Marciano za Boga, Marilyn Monroe za najseksowniejszą kobietę na świecie i nie mógł się do-czekać dnia, kiedy będzie go stać na czarno-biały telewizor. Rex był dobrym człowiekiem, mądrym pracodawcą. Nigdy nie przestanie uwielbiać swojej żony. On i Sunny nie mogą być razem. Była żoną mężczyzny, który nie uznawał rozwodów. On był mężem kobiety, którą ubóstwiał. Z niecierpliwością wyczekiwał dnia, kiedy Lucretia mu przebaczy, chociaż Sunny wiedziała, że taki dzień nigdy nie nadejdzie. Na początku lekceważyła pożądliwe myśli. Nie chciała się przyznać, że go pragnie. Ale z czasem zaczęła nasłuchiwać delikatnego dźwięku silnika jego samochodu na podjeździe, wypatrywała go w tłumie ludzi w mieście i czuła, że serce zaczyna jej mocniej bić, gdy słyszała znajome pukanie do drzwi. Nie potrafiła wytłumaczyć, dlaczego ją fascynował. Jej uczucia były spontanicznie i dzikie. W snach widziała twarz Rexa. Gdy kochała się z Frankiem, wyobrażała sobie, że to Rex przywiera do niej swoim ciałem. Palił ją wstyd, ale nic nie mogła na to poradzić. Wierzyła w przeznaczenie. Wiedziała, że losu nie da się przechytrzyć. Toteż nie sprzeciwiła się, gdy pocałował ją po raz pierwszy w obskurnym małym baraku. Poddała się, gdy popchnął ją delikatnie na kanapę. Kochał się z nią gwałtownie, bez czułości. Jak wygłodniały mężczyzna, któremu dano pierwszy posiłek. Sapał, dotykał jej wszędzie i wciskał się w nią głęboko. Wiedziała, że popełnia błąd. Wiedziała, że ryzykuje wszystkim, co ma. Jednak małżeństwo z Frankiem nie dawało jej satysfakcji. Nie byłoby jej żal, gdyby straciła barak, chociaż był jej domem. Rex odwiedzał ją często i przynosił jej prezenty - złotą bransoletkę, pierścionek z turkusem, nową jedwabną suknię, ale Sunny ich nie przyjmowała. Nawet kwiaty, które od niego dostawała, nie pozostawały w domu. Zakładała błyskotki od niego tylko wtedy, gdy byli razem. Kwiaty rozsiewały zapach tylko dopóki nie wyszedł. Rozpinał perłowe guziki pięknej sukni, której nikt inny nie widział. Gdy odchodził, musiał zabierać ze sobą wszystko, co przyniósł. Nie chciała przyjąć zapłaty, choćby nawet małego wyrazu uczuć, za to, że się z nim kochała. Bo wiedziała, że on jej nie kocha. Gdy go dotykała, czuła jego pragnienie, a nawet wdzięczność. Ale nie zależało mu na niej tak, jak na swej uwielbianej żonie. A Sunny nie chciała być dla niego dziwką. Będzie go kochać, ciesząc się z romansu, dopóki Rex się nią nie znudzi. Obiecała sobie, że wtedy pozwoli mu odejść. Gdy Rex po śmierci Lucretii poślubił Denę Miller, Sunny omal nie umarła z bólu. Chociaż wobec prawa była mężatką, w rzeczywistości była wolna - Frank od niej odszedł. Jednak Rex znalazł sobie inną kobietę. Nigdy nie czuła się bardziej zdradzona. Od tamtej pory upłynęło prawie czterdzieści lat. Sunny wpatrywała się w ściany maleńkiego szpitalnego pokoju, w którym Chase postanowił ją zamknąć. Był schludny i porządny, w odcieniu pastelowej zieleni. Miał wbudowane 102 regały na książki, dwuosobowe łóżko, stolik i kolorowy telewizor i był o wiele ładniejszy niż stary barak położony na skrawku ziemi przy Prosperity. Ale to nie był jej dom. I nigdy się nim nie stanie. Okno było otwarte. Powietrze pachnące różami wpadało do pokoju pomiędzy ozdobnymi stalowymi kratami, które miały kojarzyć się z dziełami sztuki, choć założone były dla bezpieczeństwa. Przez cały zeszły tydzień każdego ranka wyglądała przez okno. Patrzyła na wysokie siatkowe ogrodzenie za wypielęgnowanymi trawnikami, przyciętymi rododendronami i rzędami dębów i czuła, że zbliżają się kłopoty. Obserwowała słońce wschodzące ponad grzbietami gór, widziała pierwsze złote promyki, odbijające się w porannej mgle i przebiegał ją po plecach zimny dreszcz. Wiedziała, że jej synowie są w niebezpieczeństwie. W myślach widziała pożar, który zniszczył tartak. Obrazy płomieni i śmierci były bezładne, jakby jej umysł zaćmiły fale migoczącego gorąca i czarny dym. Wzdrygnęła się znowu. Chciała stąd uciec. Nie było z nią tak źle, jak twierdzili. To prawda, że częściej miała wizje, które były wyraźniejsze, ale gdy mijały, wiedziała, kim jest i dlaczego ją tutaj zamknęli. Zdrada Chase’a była trucizną dla jej duszy. Ufała mu, wierzyła w niego, myślała, że pragnie dla niej i dla siebie tego, co najlepsze. Ale okazało się, że jest inaczej. Stała się dla niego ciężarem, gdy zaangażował się w interesy Buchanana. Przestał odwiedzać ją tak często jak kiedyś i nie mógł jej spojrzeć w oczy, bo myślał o tym, żeby ją oddać, żeby się jej pozbyć. Nie musiałby już tłumaczyć, że ta zwariowana kobieta mieszkająca w baraku przy strumyku jest jego matką, nie musiałby jej zabrać do nowego pięknego domu. Rex też się od niej odwrócił. Nie miała ani dzieci, ani kochanka, pomyślała więc, że czas odejść z tej ziemi. Wykrzywiła się, gdy spojrzała na nadgarstki. Blizny były prawie niewidoczne na ciemnej skórze. Będzie nosić te blizny niczym ordery za udział w wojnie. Wojnie, w której będzie walczyć do ostatniego dnia swojego życia. Ale tutaj nie mogła walczyć. Musiała się stąd wydostać. Często śniła o ucieczce. Zeszłej nocy we śnie wyglądała przez okno, za którym roztaczała się przyszłość. Zobaczyła siebie, biegnącą po znajomych polach i stającą twarzą w twarz z demonami przeszłości. Tymi, które ją zwiodły. Uśmiechnęła się ponuro. Stawi czoło im wszystkim. Niedługo. To tylko kwestia czasu. - To cię chyba zainteresuje. - Gonzales rzucił na biurko T. Johna osmalony portfel. - Nie martw się, zdjęliśmy odciski palców. Zobacz, co jest w środku. T. John odstawił kubek z kawą i wziął do ręki nadpalony przedmiot. - Nieznajomego? - Już niedługo przestanie być nieznajomym. - Gonzales uśmiechnął się szeroko. Podszedł do okna i wyjrzał z pierwszego piętra biura na parking, gdzie na słońcu smażyły się samochody osobowe, ciężarówki i motory. - A to co? - Wilson otworzył to, co zostało ze skórzanego portfela i przerzucił palcem spalone banknoty, w większości setki. Ponad tysiąc pięćset dolarów i coś, co kiedyś było prawem jazdy. - Z jakiego to stanu? Z Alaski? - Na to wygląda. Sprawdzamy. Jeśli w dokumencie było zdjęcie, zniszczył je pożar. Brakowało kilku cyfr, ale to wystarczało, żeby przy współpracy z Wydziałem Komunikacji Alaski ustalić tożsamość mężczyzny, który umierał na oddziale intensywnej terapii w klinice Northwest. - Skontaktuj się z policją i dowiedz się, czy nie znaleźli porzuconego samochodu na numerach z Alaski. Albo w ogóle jakiegoś porzuconego samochodu. Mógł wynająć wóz tutaj albo kupić jakąś bryczkę, skoro miał tyle kasy. Sprawdź w wypożyczalniach samochodów. Zobacz, czy nie brakuje samochodu w wypożyczalniach w Portland i... - przyjrzał się dokumentowi, mrużąc oczy, ale adres się spalił... we wszystkich większych miastach Alaski. - Robi się. Wysyłamy to do laboratorium kryminalistyki w Portland, żeby zobaczyć, czy da się to zrekonstruować. Dobrze. W końcu coś się ruszyło. Prawie każdy w mieście miał alibi na tę noc, gdy wybuchł pożar, a zwłaszcza ci, którzy znajdowali się na początku listy podejrzanych: Rex Buchanan, Dena Buchanan, Felicity i Derrick Buchanan, Sunny McKenzie, Bobby Alonzo, nawet rodzice Jeda Bakera. Sprawdził. Jedynymi osobami, które nie miały dowodu na swoją niewinność była Cassidy i dwie ofiary pożaru. Szukanie sprawców było mordęgą. - Skąd to, do cholery, wytrzasnąłeś? Myślałem, że chłopaki skończyli już przeszukiwać tartak? - Zmarszczył czoło, patrząc na nadpalony portfel. Gonzales uniósł ręce nad głowę i przeciągnął się. - To jest właśnie dziwne. Od takiego jednego. Wilson zadarł głowę i spojrzał ostro na Gonzalesa. Skoczył mu puls. Gonzales się nim bawi. Gówniarz. Uwielbia takie gierki. - Od kogoś stąd? - Tak. Mieliśmy szczęście. - Jak to? - T. John oparł się na krześle, aż zatrzeszczało. Założył sobie ręce za głowę i czekał. - Nasz człowiek popił sobie u Burleya. Ktoś nazwał go idiotą, więc się wkurzył. Zasunął mu prawy sierpowy w szczękę. - Kto... kto to, do cholery, jest nasz człowiek? - T. John tracił cierpliwość. 103 - To jest właśnie ciekawe. Portfel nieznajomego znaleziono w tylnej kieszeni spodni Williego Ventury. - Gonzales uśmiechnął się szeroko, ukazując białe zęby, których miał nieprzyzwoicie dużo. - Tak, szefie, wygląda na to, że wiejski idiota będzie musiał nam cholernie dużo wyjaśnić. Cassidy wyłączyła komputer i pokręciła głową. Dotarła do domu po prawie godzinnej jeździe w deszczu. Wzięła długą kąpiel i wypiła szklaneczkę wina, zanim się położyła. Jednak nie mogła zasnąć. W jej umyśle krążyły obrazy Briga, Chase’a, Reksa, Sunny i Deny. O wpół do piątej przestała walczyć z bezsennością. Wstała i napisała na komputerze plan artykułu, a potem pojechała do redakcji. Włączyła światła, nastawiła ekspres do kawy i zaczęła przeglądać stare pliki. Wydrukowała wszystko, co znalazła na twardym dysku na temat pożaru, w którym przed laty zginęła Angie. Jej też nie dawała spokoju myśl, że pożar sprzed lat i ten ostatni mają ze sobą coś wspólnego. Policja twierdziła, że podpalenia dokonano w podobny sposób. Poza tym obie posiadłości należały do jej ojca. Chase nie chciał nic powiedzieć, więc postanowiła przeprowadzić dochodzenie na własną rękę. Szczegóły pierwszego pożaru już znała. Zebrała je wkrótce po tym, Jak przeprowadziła się z powrotem do Prosperity. Teraz zapisze w komputerze uwagi o każdym najmniejszym dowodzie i wszystkie hipotezy na temat pożaru w tartaku. Wydało jej się, że słyszy kroki. Odwróciła się, ale nikogo nie było. Weź się w garść - powiedziała sobie, ale nie mogła otrząsnąć się z wrażenia, że ktoś ją śledzi. Może to przez Chase’a. Wiedziała, że jest niespokojny. Ten, kto podpalił tartak, nadal jest na wolności.... Spojrzała przez ramię i upewniła się, że nie grozi jej żadne niebezpieczeństwo. Co wiedziała o pożarze? Chase pracował do późna, co nie było niczym niezwykłym, zwłaszcza ostatnio. Był znany ze swojej pracowitości. Derrick zawsze wyrzucał mu, że nie poświęca Cassidy wystarczająco dużo uwagi, że podlizuje się staremu, że jest pracoholikiem. Cassidy domyślała się, że był tam sam. W tartaku nie było nocnej zmiany. Nie było nawet strażnika ani psa. Chase często powtarzał, że najlepiej pracuje mu się w nocy, gdy wszyscy, również sekretarka, pójdą do domu, gdy nie dzwonią telefony, a do biura nie przychodzą ludzie i nikt mu nie przeszkadza. Ale tym razem skłamał. Może wcześniej też kłamał? Czuła się zdradzona, ale starała się być obiektywna. Ten drugi mężczyzna na pewno był z nim. Zagryzmoliła czystą kartkę papieru firmowego, który zawsze miała pod ręką. Na kartce w linie narysowała wielki znak zapytania. Brig? Choć była przekonana, że Chase był ze swoim bratem, wiedziała, że musi spojrzeć na wszystko bez emocji i uprzedzeń. Mógł się przecież spotkać z kimś innym. Ale z kim? Czy podpalaczem był umierający mężczyzna, a może to Chase zdecydował się podpalić tartak? A może ktoś zupełnie inny? Zwolniony pracownik, który chciał się zemścić na Buchananie? A może to jakieś osobiste porachunki? Może to ktoś, kto nienawidzi Chase’a? Albo Reksa? Albo kogoś innego, kto nazywa się Buchanan? Uderzała w kartkę ołówkiem z gumką. Próbowała sobie wyobrazić, co zdarzyło się tamtej nocy. Czy było to podpalenie, czy może próba zabójstwa? Ta straszna myśl poraziła ją niczym prąd. Czy ktoś celowo chciał zabić Chase’a? Dostała gęsiej skórki na rękach. Omal nie spadła z krzesła, gdy otworzyły się drzwi. Okazało się, że to dziennikarze i sekretarki, które lubią zjawiać się w pracy kilka minut wcześniej. Pomachała ręką fotografowi, który wszedł do redakcji razem z recepcjonistką. - Dalej - wyszeptała do siebie. Nie ma czasu na załamywanie rąk. Przeszukała teczki z dokumentami, znalazła prasową kopię policyjnego raportu i zrobiła sobie kserokopię. Gdy wróciła do biurka, czekał na nią Bill Laszlo. Był wysoki i smukły. Widać było po nim, że co tydzień biega czterdzieści kilometrów, czym się bardzo szczycił. Ostatnio stał się ekspertem od ćwiczeń i diety tłuszczowej. Przez ostatnie dwa lata schudł dwanaście kilogramów, co dowodziło słuszności jego filozofii. - Unikasz mnie - zarzucił Cassidy. - Skąd. Po prostu jestem zajęta. - Skoro tak twierdzisz... - Miał na sobie wykrochmaloną, białą koszulę, czarne spodnie, szelki i krawat. Nie wyglądał na przekonanego. - Mam napisać artykuł o pożarze i dochodzeniu. - Wiem. Widziałam zapowiedź w ostatnim numerze. - Chciałbym z tobą porozmawiać. - Oparł się biodrem o jej biurko. - Nic nie wiem o pożarze. Uśmiechnął się szeroko, ukazując pociemniałe od papierosów zęby, chociaż rzucił palenie kilka lat temu, kiedy dostał bzika na punkcie zdrowia. - Czy to znaczy to samo, co bez komentarza? 104 - Pewnie wiesz więcej niż ja. Spojrzał na jej biurko, na którym leżały notatki. - Ale się nad tym zastanawiasz. - Mój mąż o mało co nie zginął. - Wiem. Miał pecha. - Podrapał się w brodę i przyjrzał się jej gryzmołom. Podążyła za nim wzrokiem i zobaczyła znak zapytania i imię Briga. Bez wyjaśnień schowała arkusz do segregatora. - Wiesz, chciałbym porozmawiać z Chase’em. - Nie tylko ty. Każdy dziennikarz w tym stanie by chciał. - A może wpadłbym po południu do szpitala? - Nie. Spojrzał na nią błagalnie, ale nie dała się nabrać. - Słuchaj, Bill, rozumiem, że musisz to napisać. Rozumiem to lepiej niż inni, ale Chase jeszcze nie doszedł do siebie. Mogą go odwiedzać jedynie członkowie najbliższej rodziny. - A policja? - To oczywiste. Bill wziął ołówek z jej biurka i zaczął się nim bawić. - Wiesz, Cassidy, gdybym cię nie znał, pomyślałbym, że coś ukrywasz. - Na przykład, co? Uśmiechnął się szelmowsko. - Cały czas się nad tym zastanawiam. - To się nie zastanawiaj zbyt długo. Tracisz czas. - Opowiedz mi tylko trochę o Chasie, dobrze? - Chyba mamy już o nim cały plik. - Wiem, ale ja nie mówię o jego życiorysie, na miłość boską. O tym, że jest prawnikiem i że zaczął pracować u Buchanana po waszym ślubie. To nudy, które i tak wszyscy znają. Potrzebuję czegoś więcej. - Nie ma nic więcej. Wydął usta i zaczął ściskać nerwowo ołówek. - Nie? A o nieznajomym? Zaskoczył ją ostry ton jego głosu. - Co? - Wygląda na to, że policja wkrótce go zidentyfikuje. Zamarła. - Jak? - Chyba w końcu coś się ruszyło. Dziś rano znaleźli portfel, chociaż nie chcą o tym mówić. Ale moje źródła... - Kto jest twoim źródłem? - Nie mogę powiedzieć. - Potrząsnął głową. - Powinnaś wiedzieć. - Mrugnął do niej, doprowadzając ją do granic wytrzymałości. - Chodzą słuchy, że wkrótce się dowiemy, kim jest mężczyzna z intensywnej terapii. Nie sądzisz, że to będzie cholernie interesujące? - Rzucił ołówek na biurko i wstał. - Pewnie wtedy cała sprawa wyjaśni się. 15 Williemu nie podobało się w więzieniu. Już raz tu był, dawno temu, i nie cierpiał tego miejsca. Trochę się bał człowieka, który siedział w celi obok. Był to potężny, krępy więzień z tatuażami i wąsami. Miał małe świńskie oczka. Willie leżał na pryczy, z daleka od tego faceta i od śmierdzącego siuśkami sedesu. Chciał, żeby Rex przyszedł po niego jak zawsze, i nasłuchiwał odgłosu butów na cementowej podłodze, brzęku klucza w zamku, męskich głosów. Dlaczego strażnicy nie wracali ze skruszonym wyrazem twarzy, żeby powiedzieć, że przykro im i że się pomylili, zamykając biednego półgłówka. Nie miałby nawet nic przeciwko obelgom, byleby tylko mógł się stąd wydostać. Podrapał się w ramię. Żeby nie zwariować, starał się myśleć o miłych rzeczach. Bał się, że wariuje. A wariatów zamyka się w zakładach, które są jak więzienie. Takie jak to. Gdzie jest Rex? Zagryzł wargę i poczuł smak soli. Był spocony i brudny. Zrobiłby wszystko, żeby się stąd wydostać. Wszystko. Gotów był nawet skłamać. Żeby tylko wyjść na wolność. Ale Rex Buchanan zakazał mu kłamać, zmyślać czy mówić cokolwiek policji. Miał czekać i nie odzywać się. Miał trzymać gębę na kłódkę. Drzwi w końcu korytarza otworzyły się z trzaskiem. Głosy mieszały się z odgłosami kroków. Willie w jednej chwili zerwał się na równe nogi i stanął przy drzwiach. Miał nadzieję, że to Rex po niego przyszedł. Wiedział, co go czeka. Rex go zwymyśla jak małego chłopca, a on mu obieca, że już będzie grzeczny. I sobie stąd pójdą. Wiedział, że Rex musi komuś zapłacić, ale tak naprawdę nie rozumiał, dlaczego, i niewiele go to obchodziło. Chciał stąd wyjść. Jego palce zacisnęły się na metalowych prętach. Przycisnął twarz do krat. Czuł, że żelazo wciska mu się w policzki. Zobaczył dwóch mężczyzn. - Proszę, proszę. Wygląda na to, że ktoś bardzo chce stąd wyjść - odezwał się mężczyzna ubrany w skórzaną 105 kurtkę i dżinsy. Chociaż nie miał na sobie munduru, Willie mu nie ufał. To był ten sam człowiek, który przyszedł do nich do domu i wypytywał o pożar. Willie widział zza stajni, jak wysiadał z samochodu w świetle reflektorów. Mężczyzna uśmiechnął się do niego, wkładając gumę do ust. Nie, nie można mu ufać. Był z nim kościsty facet z czarnymi oczami i długimi włosami, który już Williego odwiedził i udawał, że jest jego przyjacielem. - Słyszałem, że dowaliłeś Marty’emu Fiskusowi? - odezwał się pierwszy mężczyzna. Willie zmieszał się. Nie odpowiedział. Nie kłam. Nie kłam. Zostaniesz tutaj, jeśli skłamiesz. - Marty Fiskus to dupek - rzucił więzień z tatuażami i posklejanymi włosami z sąsiedniej celi. - Nie wtrącaj się, Ben - ostrzegł go kościsty facet. Ben stoczył się z brudnej pryczy. Willie instynktownie skulił się. Nie lubił się bić, ale czasem, kiedy za długo zabawił u Burleya, wdawał się w bójki. Ben stanął przy kratach, oddzielających jego celę od celi Williego. - Chcę się widzieć z moim adwokatem. - Tak, jasne. A ja chcę się widzieć z papieżem, a na to się nie zanosi. - Mam prawo, Wilson. - Nie za wielkie, Ben. - Kiedy stąd wyjdę... - Jeżeli, Ben. Jeżeli. - Do diabła, wezwij mojego adwokata. - Twarz Bena nagle poczerwieniała, a usta wykrzywiły się w grymasie. - Uspokój się. Już do niego zadzwoniliśmy. Nie może się doczekać, żeby znowu się z tobą zobaczyć. Chodzi o jakiś niezapłacony rachunek. Wcale mu się nie dziwię. - Mężczyzna z powrotem zwrócił się do Williego. - Przepraszam. Nazywam się Wilson. Pamiętasz mnie? A to jest mój współpracownik, Gonzales. Byliśmy u was w domu dzień po pożarze. - Powiedziałem, że chcę zadzwonić. - Ben nie dawał za wygraną. - Jesteście świnie i nie macie prawa mnie tutaj trzymać. Kiedy skontaktuję się z moim adwokatem, pożałujecie, że wsadziliście mnie do pierdla. - Możesz mi wierzyć, że już żałujemy. - Gnój! Wilson westchnął. - Ben, czy tak się rozmawia z urzędnikiem państwowym? - Sięgnął do kieszeni i wyciągnął paczkę gum. Powoli rozwinął jedną z papierka i dodał: - Lepiej uważaj, bo mogę się obrazić. - Wal się, Wilson. - Chodź, Willie, pójdziemy gdzieś, gdzie nie będziemy musieli słuchać tych zniewag. - W zamku zadźwięczały klucze i drzwi otworzyły się szeroko. Willie poczuł, że metalowe pasy, które ściskały jego klatkę piersiową nieco się rozluźniły. Wreszcie mógł oddychać. Ale nie przestał być czujny. Rex go ostrzegał. Nie kłam. Nie kłam. Mężczyzna, który przedstawił się jako Wilson, zaprowadził go do pokoju bez okien. Znajdowały się w nim jedynie krzesła i stół z ciemnego drewna, na którym leżała teczka z dokumentami. Willie zaczął się pocić i denerwować. To nie wróżyło nic dobrego. Myślał, że stąd wyjdzie. Gdzie jest Rex? - Usiądź. - Mężczyzna wskazał mu ręką metalowe krzesło. - I opowiedz mi wszystko, co o tym wiesz. - Rzucił portfel na stół. Willie odwrócił wzrok. Nie chciał patrzeć na spaloną skórę. Przypominała mu o pożarze. O obu. Oblizał wargi. - Byłeś w tartaku tamtej nocy? Willie zagryzł wargę. - Nie kłam. - Wiesz, do kogo to należy? - Wilson przysunął portfel bliżej. Willie się cofnął. Dudniło mu w głowie. - Nie jest twój, prawda? Nie kłam. - Skąd go wziąłeś? Znalazłeś go? Zabrałeś komuś, czy... - Nie ukradłem go! Nie ukradłem! - wrzasnął gwałtownie. Ostre łysy twarzy Wilsona złagodniały. Uśmiechnął się. - Wierzę ci, Willie. Więc skąd go masz? - Wszystkie pieniądze są w środku! Ja nic nie zabrałem! - Willie kichnął i wytarł nos grzbietem dłoni. Trzęsły mu się ręce. - Nikt nie twierdzi, że zabrałeś, chłopcze. Ale portfel nie jest twój, prawda? Zmarszczył czoło. Był tak przerażony, że chciało mu się płakać. Potrząsnął przecząco głową. - Nie. - Więc pytam tylko, czy wiesz, do kogo należy. Willie chciał coś powiedzieć, ale mu się nie udało. Pot ciekł mu po twarzy. Było gorąco. Ciasno. Wilson mu nie wierzy. Wsadzi go z powrotem do więzienia. Na długo. Serce Williego łomotało jak oszalałe. Oddychał nierówno. - Nie może oddychać - ostrzegł Gonzales. - Uspokój się, Willie. - Wilson otworzył teczkę. 106 Willie nie wiedział, dlaczego, ale czuł, że ogarnia go przejmujący strach, taki sam jak zawsze, gdy był sam z Derrickiem. Nerwowo potarł ramię, to, które Derrick przypalał przed laty papierosami. - Willie, to są twoje papiery. Zobacz, jaka sterta. Nazbierało się tego trochę, synu. Dobrze, że Rex Buchanan i jego prawnicy zawsze znajdowali sposób, żeby wyciągnąć cię z więzienia. Zobaczmy, co tutaj mamy. Pijaństwo i bójka. Prowadzenie samochodu bez prawa jazdy. A to mi się nie podoba - jakaś mała dziewczynka poskarżyła się, że ją śledziłeś i zaglądałeś przez okno, ale oskarżenie wycofano. Pamiętasz to? Nazywała się Tammi Nichols. Pamiętasz ją? - Znowu się uśmiechnął. - Co tam robiłeś, Willie? Chciałeś sobie za darmo popatrzeć? - Nie. - Willie potrząsnął gwałtownie głową. - Lubisz patrzeć na rozebrane dziewczyny? Głuchy krzyk rozległ się w jego głowie. Przełykał nerwowo ślinę. To nie wróżyło nic dobrego. Nie kłam. Nie kłam. - Cholera, Willie, wszyscy to lubimy. To nie przestępstwo. O ile nie podgląda się tam, gdzie się nie powinno. - Oparł się na krześle, odchylił do tyłu i żuł gumę. - Chyba lubisz nagie dziewczyny. Naprawdę cię nie obwiniam, ale... - Przewrócił stronę. Williemu skręciły się ze strachu wnętrzności. - O, znowu. Następna dziewczyna. Mary Beth Spears. Powiedziała, że podglądałeś ją przez okno, kiedy była tylko w majtkach i w staniku. - Klasnął. - To ją bardzo zmartwiło. Widzisz, ona jest córką pastora. - Wilson zmarszczył brwi. - Widziałeś jej cycki, Willie? Williemu pociemniało w oczach i musiał przytrzymać się stołu, żeby nie spaść z krzesła. - To nie było miłe. Założę się, że pastor miał ochotę wygarbować ci skórę. Pokój wirował. - Te oskarżenia wycofano albo oddalono w ten czy inny sposób. - Wilson zamknął teczkę i odłożył ją na bok. - Gdyby było więcej zarzutów i jakieś poważniejsze, jak na przykład ukrywanie dowodów przestępstwa, utrudnianie pracy wymiarowi sprawiedliwości, albo nawet udział w przestępstwie, nie wykupiłby cię z więzienia cały majątek Reksa Buchanana. Nie ma mowy. Nawet cała drużyna jego adwokatów nie dałaby rady wyciągnąć cię z więzienia. Pot ściekał Williemu po nosie i kapał na stół. Chłopak był tak przerażony, że trząsł się cały w środku. Myślał, że posika się w majtki. Nie poruszył się. Przywarł do stołu, żeby nie zemdleć. - Ale jeśli będziesz z nami współpracował i opowiesz nam to, co wiesz, są duże szanse, że stąd wyjdziesz. Zgadza się, Gonzales? - W zupełności - przytaknął kościsty mężczyzna. - Rozumiesz? Willie się nie poruszył. - Układ jest taki. - Przednie nogi krzesła Wilsona uderzyły o podłogę. Mężczyzna oparł się na łokciach. - Ty nam powiesz prawdę i stąd wyjdziesz. Okłamiesz nas albo będziesz milczał, to wsadzimy cię z powrotem do celi obok Bena. Nienawidzę kłamstwa, Willie. A ty, Gonzales? - Nie cierpię. - Więc nie należy nas okłamywać. Musisz być wobec nas szczery, Willie. Powiedz prawdę, a wypuścimy cię stąd. Willie z trudem przełknął ślinę. Miał ochotę splunąć. Gdzie jest Rex? Dlaczego pozwala, żeby ci mężczyźni zadawali mu wstrętne pytania? Detektyw wziął portfel i pomachał nim Willemu przed nosem. - No, dalej, chłopcze. Wszystko będzie dobrze. Musisz mi tylko wyjaśnić, jak to się stało, że ten portfel znalazł się w twojej kieszeni. - Cassidy Buchanan przyszła do pana. Słowa odbiły się echem w małym gabinecie, a Wilson smakował każde po kolei. Wiedział, że wróci. W zasadzie czekał na nią już od kilku godzin. Była dziennikarką, a plotki, że nieznajomy wkrótce zostanie zidentyfikowany krążyły już wszędzie. Wilson bardzo chciał się dowiedzieć, jakim cudem ci cholerni dziennikarze wiedzieli coś prędzej od niego, ale jak dotąd nie był w stanie wykryć ani zlikwidować przecieków ze swojego departamentu. Drzwi się otworzyły i weszła Cassidy. Wyglądała o wiele lepiej niż wtedy, kiedy widział ją ostatnio. Jej zarumienioną twarz okalały kasztanowe włosy, a z bursztynowych oczu biła wściekłość. Była po prostu cudowna. Wszyscy w mieście nazywali ją brzydszą siostrą, która nie umywa się do Angie Buchanan. T. John nie mógł sobie tego wyobrazić. Wstał. Dobrego zachowania nauczył się od matki, która pochodziła z Virginii. - Wie pan, kim jest mężczyzna, który leży w szpitalu? - Dzień dobry. - Wskazał jej krzesło po drugiej stronie biurka i usiadł. - Jeszcze nie, ale wkrótce się dowiem. - I nie powiedział mi pan tego? - A powinienem? - W końcu mnie też to dotyczy. Jestem żoną Chase’a. - Ale nic panią nie łączy z nieznajomym. Nie rozpoznała go pani. - Spalił się tartak mojego ojca! - I co z tego? - Położył nogę na biurku i oparł się na krześle. - Proszę posłuchać, pani Buchanan. Przywiozłem tu panią na przesłuchanie. Pojechałem z panią do szpitala. Miałem nadzieję, że pomoże nam pani w dochodzeniu, że 107 będzie pani z nami współpracować. Ale nie widzę żadnego powodu, dla którego miałbym pani cokolwiek mówić. Poza tym, jest pani dziennikarką. Codziennie wydaję oświadczenia dla prasy... - Nie interesuję się tym od strony zawodowej. Nie chodzi o artykuł. Chcę się dowiedzieć, kto spalił tartak i omal nie zabił mojego męża, - Właśnie tego usiłujemy się dowiedzieć. - Kto to jest? - Nie mamy pewności. Proszę się uspokoić. Niech pani usiądzie na krześle, a ja zrobię pani kawy. - Proszę sobie nie robić kłopotu. Niech mi pan tylko powie, jak się nazywa ten nieznajomy. - Wyglądała na zrozpaczoną, bardziej zrozpaczoną niż powinna, wziąwszy pod uwagę okoliczności. - Jak już powiedziałem, jeszcze nie wiemy. Jedno mogę pani powiedzieć - zdobyliśmy kluczową informację i wygląda na to, że tajemniczy mężczyzna zostanie zidentyfikowany. To może trochę potrwać, ale wkrótce się wszystkiego dowiemy. Uśmiechnął się, zadowolony z siebie. Sprawy przybrały lepszy obrót niż mógł przypuszczać. Jeszcze wczoraj bił głową w mur, a dzisiaj miał portfel, informację o umierającym mężczyźnie i zupełnie nowe spojrzenie na sprawę. Tak, układało się nieźle i jeżeli Floyd Dodds nie będzie miał się na baczności, to T. John wykopie go ze stanowiska, wygrywając następne wybory na szeryfa. - Dlaczego mi pan nie powie, co się stało? - Cassidy trochę się uspokoiła. Usiadła na krześle. Założyła nogę na nogę. T. John próbował nie zwracać uwagi na długą łydkę w błyszczących rajstopach z lycry. - Kiedy ustalimy tożsamość tego mężczyzny, sprawdzimy go i powiadomimy jego krewnych. Wtedy ogłoszę jego nazwisko. Do tego czasu pozostanie nieznajomym. Cassidy rozłożyła ręce. Jej wzrok spoczął na twarzy T. Johna. - Rozmawiał pan z moim mężem? - Z tego, co wiem, on nie mówi. - Ze mną rozmawiał. Mięśnie karku T. Johna napięły się. - Kiedy? - Wczoraj. Zmrużył oczy. - I co powiedział? - Niewiele więcej, niż to, że chce wyjść ze szpitala. - W tym stanie? - T. John prawie się roześmiał. Chase Buchanan znany był ze swego uporu. - Spytała go pani, kim jest tamten mężczyzna? - Twierdzi, że go nie zna, ani że z nim nie rozmawiał. - Myśli pani, że mówi prawdę? - Nie wiem, ale mam zaufanie do Chase’a. Od czasu mojej wizyty nie odezwał się do nikogo. Ani do moich rodziców, ani do lekarzy i pielęgniarek, które się nim zajmują. Nie jestem pewna, czy wiedzą, że on może mówić. Myślał szybciej niż ona. O wiele szybciej. - Uważa pani, że z nami nie będzie rozmawiał, ale jeżeli powiemy coś pani i pani mu to przekaże, to może zacząć mówić. - Możliwe. Uderzył butem o podłogę. - Pozwolę sobie zauważyć, że nie jest pani urzędnikiem stanu. - Nie sądzę, żeby chciał rozmawiać z policją. - Więc zostanie oskarżony o utrudnianie śledztwa. - Myśli pan, że go to obchodzi? Jest przykuty do szpitalnego łóżka, ma połamane ręce i nogi, twarz trzyma mu się na drutach, może nie widzi na jedno oko. W tej sytuacji chyba nie boi się więzienia. - Może jest sprytniejszy, niż się pani wydaje. - Nie, może jest sprytniejszy, niż się panu wydaje. - Jej usta zacięły się z wściekłości. - Niech tylko spróbuje go pan oskarżyć. Zatrudni zespół adwokatów, którzy znajdą odpowiednich lekarzy, a ci stwierdzą, że nie może mówić, bo stracił głos i że gardło zostało uszkodzone przez dym, śpiączkę czy coś innego. Potwierdzą też, że podawano mu środki przeciwbólowe i nawet jeżeli coś powiedział, to nie był tego świadomy. Ściągną ekspertów, którzy podadzą przykłady pacjentów, którzy mieli tyle obrażeń, że nie mogli mówić albo mówili od rzeczy. Chase rozmawiał tylko ze mną, więc tylko ja mogę zeznawać przeciwko niemu, a tego nie zrobię, bo jest moim mężem. T. John zdobył się na uśmiech, choć wcale nie było mu do śmiechu. - Usiłuje mnie pani przekonać, że jeżeli będę chciał przesłuchać pani męża, będę musiał zrobić to przez panią. - Nawet nie wiem, czy będzie jeszcze ze mną rozmawiał. Był wściekły. Gdyby chciał, mógłby postawić na swoim. Był pewien, że zdołałby przekonać Chase’a, żeby z nim porozmawiał bez pośrednictwa Cassidy, ale może rzeczywiście będzie lepiej, jeżeli posłuży się nią, a przy okazji zobaczy, jak dogaduje się z mężem. Czuł, że w ich związku jest coś nie tak. 108 - Przyprowadzę dzisiaj do szpitala jego matkę. - Najwyraźniej była zdenerwowana. - Nie będzie pani miała nic przeciwko temu, żebym przy tym był? - Oczywiście, że będę miała. Nie może pan do niego wejść, kiedy będzie tam Sunny. Ale potem - nic nie stoi na przeszkodzie. - Pani McKenzie, niezależnie od tego, co się pani wydaje, to nie pani prowadzi dochodzenie. - Pan nie rozumie, prawda? - Ledwie poruszała ustami. Na jej policzkach wystąpiły rumieńce gniewu. - Nie zależy mi na udowadnianiu, kto ma większą władzę. Staram się panu pomóc i mam nadzieję, że będzie pan wobec mnie uczciwy i uszanuje moje wysiłki. - Pochyliła się, opierając pewnie dłonie na krawędzi stołu. Wstała. - Chciałabym wiedzieć, kim jest mężczyzna, który leży na intensywnej terapii. Daję panu słowo, że nie znajdzie się to w mojej gazecie. Nie ufał jej, ale nie mógł nie zapytać. - Dlaczego to dla pani takie ważne? Coś błysnęło w jej oczach, jakiś ból, którego nie rozumiał. - To chyba jasne? Możliwe, że ten mężczyzna usiłował zabić mojego męża. - Przewiesiła torebkę przez ramię i wyszła, tak samo szybko, Jak wpadła do jego biura. Drzwi zamknęły się za nią z hukiem. - Cholera! - T. John otworzył górną szufladę biurka. Wyjął lekarstwo na nadkwasotę. Stracił całą pewność siebie. Cassidy Buchanan nie była jedynie ponętnym urozmaiceniem sprawy. Wysypał na dłoń cztery tabletki i włożył je do ust. Cały czas rzucała mu kłody pod nogi. Dlaczego? Rozgryzł lekarstwa i połknął je, popijając zimną kawą. Wstał, podszedł do okna i spojrzał na parking. Cassidy, której włosy płonęły w blasku słońca, otworzyła jeepa i usiadła za kierownicą. Domyślał się, że coś wie, ale nie mógł zgadnąć, co. Może wiedziała, kim jest nieznajomy, a może mąż powiedział jej, co robił w tartaku tamtej nocy? Jeżeli rzeczywiście mówił. To, że tak twierdzi Cassidy, nie znaczy wcale, że to prawda. Potrząsnął kubkiem z fasami. Jedno jest pewne: ona nie mówi wszystkiego, co wie. I raczej nie dlatego, żeby mieć dobry materiał do gazety. Nie. Chodzi o coś osobistego. Bardzo osobistego. Zastanawiał się, czy to nie ona wynajęła kogoś, żeby podpalił tartak i zabił jej męża. Dostałaby wtedy niezłe pieniądze z ubezpieczenia. Wszyscy, którzy znali małżeństwo McKenziech twierdzili, że ich związek się walił. Byli o krok od rozwodu. Wilson wyczyścił zęby językiem. Czy to jedynie zbieg okoliczności, że to podpalenie było podobne do tamtego sprzed lat, kiedy zginęła Angie Buchanan i Jed Baker? Czy w obu przypadkach podpalaczem był ten sam człowiek? A może... ten mężczyzna był przypadkową ofiarą? Może miał się spotkać z Chase’em McKenzie albo był w tartaku z innych powodów? Może to któryś z pracowników? Niezadowolony robotnik? Ktoś, kto chciał wykraść dokumenty z biura, w którym pracowali Chase, Derrick, czasami jego żona Felicity i księgowa? A może włóczęga? Albo sam podpalacz, który zniknął z miasta siedemnaście lat temu? T. John zmrużył oczy i zagryzł dolną wargę. Przyglądał się odjeżdżającemu z parkingu jeepowi. Może to Chase McKenzie spowodował pożar, żeby coś ukryć albo dostać pieniądze z ubezpieczenia, albo zabić tamtego faceta? Może mu ktoś przeszkodził i dał się złapać we własną pułapkę? A może, do cholery, cały ten pożar był tylko przypadkiem, a tych dwóch durniów w płomieniach po prostu dwoma dupkami, którzy mieli pecha? T. John nie wierzył w to ani przez chwilę. Niedobrze, że Rex Buchanan wyciągnął Williego, zanim ten się złamał. Willie nie powiedział wszystkiego, co wiedział. On też był przy pierwszym pożarze. Kolejny zbieg okoliczności? A może to Willie był podpalaczem? Powinien jeszcze raz przesłuchać Williego. Na pewno. A co do pani Buchanan, cóż, może nie zaszkodzi trochę ją podręczyć. Willie nie pamięta, gdzie był w czasie pożaru. Akurat. A Cassidy Buchanan siedziała sama w domu. Na pewno. A ja jestem kretynem. Odstawił pusty kubek na poobijany stary regał na dokumenty i wrócił do biurka. Usiadł na trzeszczącym krześle, otworzył dolną szufladę i wyciągnął dwie teczki. Jedną tak grubą, że musiała być przewiązana gumką, a drugą ledwie zaczętą. Pierwsza była pełna pożółkłych, od lat trzymanych w archiwach papierów i notatek oraz raportów, dotyczących nie rozwiązanej sprawy śmierci Angie Buchanan i Jeda Bakera. W drugiej, nowej teczce ze śnieżnobiałego kartonu były notatki i wydruki komputerowe dotyczące niedawnego pożaru w tartaku Buchanana. Intuicja mówiła mu, że między pożarami istnieje związek. Pamiętał, że w pierwszym śledztwie było wielu podejrzanych. Zagryzł dolną wargę. Bardzo źle, że pierwsze dochodzenie zakończyło się fiaskiem, że McKenzie zdążył uciec i nie udało się go przesłuchać. Z Briga był kawał drania. Zawsze sprawiał kłopoty. Gdyby zeznał, co miał wspólnego z pierwszym pożarem, wiele by się wyjaśniło. Ale go nie było. Pewnie nie żył albo siedział gdzieś daleko w więzieniu. Wilson jeszcze raz przejrzał dokumenty. Serce zaczęło mu mocniej bić, gdy zobaczył prawo jazdy nieznajomego mężczyzny. Z Alaski. To dosyć daleko. W latach siedemdziesiątych było to pustkowie. Facet mógł zaszyć się w dziczy... To nie może być tylko zbiegiem okoliczności. A może i jest? 109

Posted in: Bez kategorii Tagged: umcs dziennikarstwo, data dzisiejsza, co zrobić mamie na urodziny,

Najczęściej czytane:

myślę, że bez trudu zrobisz to samo... gdy

będziesz miał własną rodzinę. Po tych słowach zapadła cisza. Pierce przesuwał palcami po ... [Read more...]

niej znakiem, którego potrzebowała.

- Dziękuję, Christopherze, ale umówiłam się na obiad z przyjaciółmi. - Mów mi Kit. Czy to przypadkiem nie są przyjaciółki? ... [Read more...]

- Powiedziałaś, że chcę cię poznać tylko pod tymi

względami, które mnie interesują. - Nie... - W pewnym sensie miałaś rację, bo poznanie cię ... [Read more...]

Polecamy rowniez:


1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 Następne »

Copyright © 2020 quercus.bydgoszcz.pl

WordPress Theme by ThemeTaste